Strona główna Fake News Treści zawarte w „Liście Lekarzy” nie są zgodne z faktycznym stanem naukowej wiedzy

Treści zawarte w „Liście Lekarzy” nie są zgodne z faktycznym stanem naukowej wiedzy

Treści zawarte w „Liście Lekarzy” nie są zgodne z faktycznym stanem naukowej wiedzy

Publikacja zawiera liczne kłamstwa i manipulacje.

Fake news w pigułce

Czym jest „List Lekarzy” i czy zawiera on rzetelne informacje? W naszej analizie odpowiemy na te pytania, przyglądając się jego genezie, sygnatariuszom i treści. Szeroko udostępniany w mediach społecznościowych list został częściowo podpisany przez fikcyjne postacie, przez co jego wiarygodność jest mocno wątpliwa. 

Zwrócimy także uwagę na to, jakie fałszywe lub zmanipulowane informacje na temat pandemii zawarto w „Liście Lekarzy”, np. na temat zgłaszania przypadków zakażeń, śmiertelności wirusa, testów PCR, przenoszenia patogenu i stosowania szczepionek, co pozwoli na ustalenie stopnia wiarygodności rozpowszechnianych treści. 

 

„List Lekarzy” – znany także pod dłuższą nazwą „List otwarty polskich lekarzy, naukowców i pracowników służby zdrowia do polskich władz oraz mediów” – zdobył duże zainteresowanie w sieci. O ile wyrażanie własnego zdania na temat stosowanych obostrzeń i ich zasadności na podstawie rzetelnych danych jest w pełni uzasadnione, tak treści przytoczone w liście zawierają liczne dezinformacje dotyczące pandemii i natury koronawirusa SARS-CoV-2. Stwarza to niepotrzebny chaos informacyjny i doprowadza do rozpowszechniania nieprawdziwych przekazów. 

 

List cieszył się dużą popularnością wśród użytkowników Facebooka, szczególnie w grupach takich, jak Komisja śledcza COVID-19, Szlachetnie Zdrowy, Ogólnopolskie Stowarzyszenie Wiedzy o Szczepieniach STOP NOP czy też na profilu Justyny Sochy. Materiał źródłowy udostępniany był także na portalach internetowych, w tym m.in. na stronach nczas.pldorzeczy.pl

Wielu internautów uwierzyło w treści zaprezentowane w liście i udostępniało je dalej, o czym świadczą liczne komentarze, w tym (pisownia oryginalna): „Brawo dla lekarzy ale rząd w to nie wierzy”, „Covid jest im do czegoś potrzebny, np. do ustalenia nowej konstytucji. To nie rząd mamy przekonać do braku pandemii to ludzi trzeba budzić bo chcą z nas zrobić GMO!”, „Podpisane i udostępnione. Pcham w świat” – pisali użytkownicy Facebooka.

Czym jest „List Lekarzy”? Geneza i znaczenie

Tak zwany „List Lekarzy” pojawił się pierwotnie w Belgii we wrześniu 2020 roku. Jego autorzy pozostają jednak anonimowi. Weryfikacja treści przeprowadzona w tym kraju przez portal fact-checkingowy VRT NWS wskazuje, że list cieszył się dużą popularnością w środowiskach zainteresowanych teoriami spiskowymi, co więcej – wiele podpisów złożyły osoby, które nie są obywatelami Belgii. Z czasem list rozpowszechnił się w innych państwach, takich jak Rosja, Hiszpania, Francja, Włochy, a także Polska. W naszym kraju pod treścią listu podpisało się ponad 18 tys. osób. Elementem wspólnym wszystkich wersji językowych jest wezwanie do zakończenia ograniczeń stosowanych w ramach walki z koronawirusem SARS-CoV-2 i rozpoczęcie debaty z „niezależnymi ekspertami”, pod czym rzekomo mają podpisywać się przedstawiciele zawodów medycznych. Wezwanie nie opiera się jednak na w pełni merytorycznych przesłankach, a większość informacji w nim zawartych nie jest prawdziwa lub uległa znacznej manipulacji. 

Kto podpisał się pod „Listem Lekarzy” w Polsce? 

Jedną z autorek polskiej wersji listu ma być dr Dorota Sienkiewicz, od której władze białostockiego Uniwersytetu Medycznego odcięły się ze względu na głoszone przez nią antyszczepionkowe poglądy. Jak czytamy na stronie listlekarzy.pl, tylko na początku listopada list poparło co najmniej 177 innych lekarzy. Jednak czy na pewno jest to autentyczna liczba? Witryna petycjeonline.com zbierająca podpisy pod listem w Polsce umożliwia podawanie dowolnych danych lub zachowanie pełnej anonimowości, przy czym możliwe jest także wskazanie wykonywanego zawodu medycznego w osobnej rubryce, co wiele osób wykorzystało w celach humorystycznych. W konsekwencji wśród osób, które złożyły podpisy, znajdziemy postacie, takie jak dr House (postać serialowa), dr Drake Ramoray (postać serialowa), dr Mengele (nazistowski lekarz) czy dr Alban (pseudonim piosenkarza), co stawia wiarygodność podanej na stronie liczby pod znakiem zapytania. Rodzi to ponadto pytanie: jak weryfikowana jest liczba podpisów? Podobna sytuacja miała miejsce w pozostałych państwach, w których pojawiła się petycja, choć skala tego zjawiska była tam zdecydowanie większa. 

Redakcja fakenews.pl przyjrzała się tej liczbie nieco dokładniej. Okazuje się, że spośród 177 rzekomych lekarzy zidentyfikowano 101 lekarzy z różnych specjalizacji (z czego tylko dwóch było związanych stricte z tematyką chorób zakaźnych) oraz 39 lekarzy dentystów. Pozostali albo nie wykonywali zawodu lekarza, albo nigdy nie figurowali w bazie Naczelnej Izby Lekarskiej. Gdyby jednak w najbardziej optymistycznym scenariuszu całą liczbę uznać za autentyczną, to stanowiłaby ona jedynie niewielki odsetek lekarzy w Polsce – według statystyk Naczelnej Izby Lekarskiej zawód ten wykonuje obecnie 155 237 osób (bez uwzględnienia dentystów). Sygnatariusze listu stanowią zatem jedynie 0,001 proc. wszystkich polskich medyków. Co ważne, wykształcenie, choć znacząco minimalizuje wiarę w fałszywe i zmanipulowane treści w określonych obszarach tematycznych, nie zawsze jest w stanie zagwarantować pełną odporność na dezinformację. W okresie infodemii, kiedy dochodzi do szczególnego wymieszania informacji prawdziwych i fałszywych, osobom nieposiadającym wiedzy medycznej czy fachowej jest potencjalnie trudniej rozumieć pewne zjawiska. Może to dotyczyć także niektórych lekarzy. 

Dlaczego zatem treść listu nie jest popularna wśród tej grupy zawodowej? Zwolennicy listu wskazaliby, że lekarze „boją się konsekwencji z tym związanych” i dlatego nie wspierają akcji swoim podpisem. W gruncie rzeczy wynikać to może jednak z bardziej prozaicznej kwestii – treści zawarte w liście są po prostu fałszywe, znacznie upraszczają rzeczywistość i nie można brać ich pod uwagę przy planowaniu faktycznych działań, czemu przyjrzymy się w kolejnej części analizy. 

Analiza treści zawartych w „Liście Lekarzy”

„List Lekarzy” zawiera wiele nieprawdziwych informacji na temat koronawirusa SARS-CoV-2, przy czym odwołuje się często do małowartościowych lub przytoczonych w sposób nieprawidłowy źródeł naukowych, co dla użytkownika bez wykształcenia medycznego może być bardzo dezinformujące. W liście znajdziemy nierzetelne informacje m.in. na temat natury koronawirusa SARS-CoV-2 i jego oddziaływania, stosowania ograniczeń i dystansowania społecznego czy szczepionek. Obok tych stwierdzeń wplecionych zostało wiele opinii i emocjonalnie nacechowanych określeń. 

Co powinno wzbudzić podejrzenia już w momencie czytania treści? Natłok źródeł niewiadomego lub tylko częściowo określonego pochodzenia mających za zadanie odwrócenie uwagi i sprawienie wrażenia naukowych. To jedna z częstych technik manipulacyjnych zwana „galopem Gisha”. Polega ona na przedstawieniu dużej ilości informacji i źródeł bez względu na dokładność i rzetelność ich przytaczania, by odbiorcy trudno było odnieść się do poszczególnych fragmentów. W ten sposób przekłamania pozostają niewidoczne lub trudno zauważalne. W przypadku „Listu Lekarzy” efekt potęgowany jest dodatkowo przez dość chaotyczną strukturę tekstu. 

Przyjrzyjmy się zatem tezom, które postawiono w liście, i przeanalizujmy poszczególne manipulacje faktami na temat koronawirusa SARS-CoV-2 oraz sytuacji epidemicznej.

Zgłaszanie epidemii/pandemii

Autorzy tekstu są zdania, że Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) zmieniła definicję pandemii, usuwając z niej wyznacznik śmiertelności. Nie jest to jednak prawdą. Światowa Organizacja Zdrowia nigdy nie wdrażała oficjalnej definicji pandemii, co wynika z nieuchwytnej natury różnych wirusów o charakterze pandemicznym. Na stronie WHO poświęconej omawianej definicji czytamy, że:

Pandemię definiuje się jako „epidemię występującą na całym świecie lub na bardzo rozległym obszarze, przekraczającą międzynarodowe granice i dotykającą zwykle dużą liczbę osób. Klasyczna definicja nie odnosi się w żaden sposób do odporności populacji, wirusologii czy ciężkiego przebiegu choroby. Nie ogłasza się jej oczywiście na podstawie samej definicji, lecz przy uwzględnieniu różnych wirusologicznych przesłanek, z czego główną jest zawsze zasięg występowania. Poszczególne definicje mogą być opracowane przy okazji wielu pandemii (np. w stosunku do wirusów grypy), choć nie oznacza to, że mogą one zostać uogólnione do wszystkich rodzajów wirusów, co wynika z różnic między śmiertelnością, zakaźnością i innymi czynnikami. 

Niezrozumienie definicji pandemii jest dziś bardzo dużym problemem wykorzystywanym w nieuczciwej debacie na temat zagrożenia wynikającego z wirusa SARS-CoV-2. Swoimi spostrzeżeniami na ten temat na łamach The Washington Post podzieliła się Caitlin Rivers, epidemiolożka z Johns Hopkins Center for Health Security

Myślę, że jedną z rzeczy, której ludzie nie rozumieją w kontekście pandemii, jest to, że nie chodzi o to, jak ciężka ona jest ani ile jest przypadków, ani nawet, jak bardzo powinniśmy się martwić. Chodzi o dosłowną geografię.

Śmiertelność koronawirusa

W dalszej części listu znaleźć możemy informacje na temat samego koronawirusa SARS-CoV-2. Autorzy stwierdzają, że szacowana na początku pandemii śmiertelność na poziomie 3,4 proc. wśród chorych na COVID-19 nie znalazła potwierdzenia w żadnym kraju. W czym tkwi problem? Śmiertelność wszystkich chorób może zmieniać się w czasie, co wynika z wielu czynników. Problemem w przypadku tego wirusa jest tempo rozprzestrzeniania się patogenu, a konkretnie wskaźnik reprodukcji, który sprawia, że systemy zdrowia są przytłoczone przez dużą liczbę zakażonych, a w konsekwencji nie radzą sobie z obsługą chorych z ciężkimi objawami, co doprowadza do zwiększania liczby zgonów wyrażonej w liczbach całkowitych.

Jaka jest zatem śmiertelność na COVID-19 według autorów listu? Ma się ona kształtować w granicach 0,02-0,4 proc. i można porównać ją do grypy. Tylko czy jest to wartość prawidłowa? Wskaźnik przedstawiony przez WHO na początku pandemii, szacowany ówcześnie na poziomie od 3 do 4 proc., był wskaźnikiem CFR (stosunek zgonów do liczby potwierdzonych przypadków), ale nie był to wskaźnik ostateczny, ponieważ ten ulega zmianom wraz z czasem i sytuacją epidemiologiczną. O wiele ważniejsze w kontekście sytuacji epidemicznej są jednak wskaźniki IFR (obejmują one zakażenia rozpoznane, jak i nierozpoznane, do czego wykorzystuje się wskaźniki skali epidemii i badania serologiczne). Obecne szacunki wskazują, że wskaźnik IFR w pandemii COVID-19 wynosi 0,68 proc. (waha się między 0,53 a 0,82 proc.), natomiast w przypadku grypy – 0,04 proc. Jak tłumaczą autorzy badania pt. „Systematyczny przegląd i metaanaliza opublikowanych danych badawczych dotyczących wskaźników śmiertelności z powodu zakażenia COVID-19”:

Ważną niewiadomą podczas pandemii choroby koronawirusowej (COVID-19) był współczynnik śmiertelności zakażeń (IFR). Różni się on od współczynnika śmiertelności (CFR) jako oszacowania liczby zgonów i odsetka całkowitej liczby przypadków, w tym łagodnych i bezobjawowych. Chociaż CFR jest niezwykle cenny dla ekspertów, decydenci i laicy coraz częściej domagają się IFR jako oszacowania całkowitej śmiertelności z powodu COVID-19.

SARS-CoV-2 nie jest zatem wirusem, który w kontekście śmiertelności można porównywać do grypy. Więcej na ten temat pisaliśmy przy okazji analizy poświęconej Światowej Organizacji Zdrowia.

Twórcy listu starali się wykazać, że śmiertelność na COVID-19 może być zminimalizowana jeszcze bardziej dzięki „skutecznemu i bezpiecznemu lekowi”, jakim jest hydroksychlorochina. Jak zauważa Harvard Health Publishing, trwają badania nad sprawdzaniem skuteczności wielu leków. Jednak w przypadku hydroksychlorochiny występuje pewien mankament, który ma miejsce również przy innych lekach, takich jak np. remdesivir, czyli jeden z najpopularniejszych i najszerzej stosowanych u zakażonych koronawirusem środków. Większość badań wskazuje, że owe leki mają niewielki lub żaden wpływ na śmiertelność w przypadku zakażenia koronawirusem SARS-CoV-2. Mogą jednak przyspieszyć proces zdrowienia, stąd też nadal zaleca się stosowanie ich tylko i wyłącznie w ramach leczenia na zlecenie placówki zdrowotnej opiekującej się chorym pacjentem. Nieprawdą jest zatem stwierdzenie, że „lek już opracowano” i że jest on „skuteczny”. 

Wyniki testów PCR

Kolejne zarzuty w liście odnoszą się do skuteczności testów PCR. Jak napisali autorzy, już nieżyjący noblista Kary Mullis – wynalazca testów PCR – miał stwierdzić, że „testy nie są skuteczne w wykrywaniu aktywnych infekcji wirusowych”, zatem statystyk opracowywanych na ich podstawie nie można uznać za wiarygodne. Jak było w rzeczywistości? Nie istnieje żadne wiarygodne źródło, które potwierdzałoby, że takie słowa faktycznie padły. Jedyna prawdopodobna wypowiedź Mullisa na ten temat odnosiła się do podważenia zasadności stosowania PCR w testach ilościowych (czyli takich, w których konieczne jest wykrycie ilości materiału genetycznego wirusa w organizmie), a nie potwierdzenia lub wykluczenia obecności wirusa, co ma miejsce w przypadku testowania na SARS-CoV-2. Co ciekawe, wynalazca znany był też z innych kontrowersyjnych poglądów. Przykładowo nie zgadzał się z tym, że wirus HIV powoduje AIDS, wierzył w znaczenie astrologii, twierdził, że ma kontakty z cywilizacją pozaziemksą lub zaprzeczał istnieniu globalnego ocieplenia i istnieniu warstwy ozonowej. Wiąże się to z tzw. syndromem noblisty/chorobą noblisty. Zjawisko to występuje, kiedy po przyznaniu Nagrody Nobla naukowcy zaczynają wysnuwać i głosić różne pseudonaukowe teorie, często – jak miało to miejsce przypadku Mullisa – nie do końca związane z ich osiągnięciami. Więcej o testach PCR pisaliśmy w naszej analizie

W liście czytamy również, że SARS-CoV-2 nie spełnia postulatów Kocha, a zatem patogenu nie da się wykryć za pomocą testu PCR. Sprecyzujmy zatem: SARS-CoV-2 nie spełnia pierwotnych postulatów Kocha, ponieważ odnosiły się one do mikroorganizmów (bakterii) i zawierały ograniczenia związane ze stanem naukowej wiedzy w XX wieku. Obecnie rozszerzone przez Thomasa M. Riversa postulaty Kocha, nazywane „Viruses and Koch Postulates”, można już odnieść do koronawirusa SARS-CoV-2, który bezdyskusyjnie spełnia każde z kryteriów. Z kolei sam test PCR uważany jest za złoty standard w diagnozowaniu koronawirusa SARS-CoV-2, co całkowicie przeczy tezie zawartej w liście. Więcej na ten temat pisaliśmy przy okazji analizy pt. „Testy PCR są w stanie skutecznie wykrywać koronawirusa SARS-CoV-2”.

W swoich rozważaniach twórcy listu doszli do konkluzji, że bezobjawowe osoby nie mogą zarażać innych, nawet jeśli test wykryje u nich obecność SARS-CoV-2. To kolejna nieprawdziwa informacja. Obecny stan badań wskazuje, że wirusa znacznie częściej przenoszą osoby chore, jednak do transmisji dochodzi także ze strony osób, które objawów choroby nie mają. Skala tego zjawiska wciąż wymaga dalszego rozpoznania. 

Zarzuty autorów odnosiły się także do samych wyników, w tym do rzekomo dużej liczby testów fałszywie pozytywnych. Argument ten jest fałszywy, ponieważ większy odsetek stanowią testy fałszywie negatywne (czyli przypadki, w których zakażenia nie stwierdzono u osoby rzeczywiście zakażonej). Wyniki fałszywie negatywne mogą dotyczyć od 2 do nawet 54 proc. testów, stąd też uzasadnione jest powtarzanie testów, które nie wykazały pozytywnego wyniku np. we wczesnej fazie zakażenia. Wskaźniki wyników fałszywie dodatnich są o wiele niższe, dla przykładu w Wielkiej Brytanii odsetek ten kształtuje się na poziomie między 0,8 a 4 proc

Sposoby transmisji i stosowanie maseczek

W liście omówiono także kwestię stosowania maseczek. Zdaniem autorów wirus przenoszony jest tylko przez osoby, które kaszlą oraz kichają w zamkniętych i wentylowanych pomieszczeniach. Dalej czytamy także, że wirus jest zbyt mały, by bawełniana maseczka mogła powstrzymać go przed transmisją, a same maseczki powodują efekty uboczne. W związku z tym zdaniem autorów maseczki nie są skuteczne. Zaprezentowane podejście jest jednak błędne i nie odpowiada wnioskom płynącym z badań naukowych. 

Głównym sposobem transmisji koronawirusa SARS-COV-2 jest droga kropelkowa, jednak nie odnosi się to tylko do kasłania i kichania, jak wskazano w liście. Na stronie WHO poświęconej przenoszeniu się patogenu czytamy:

Wirus może rozprzestrzeniać się z ust lub nosa zakażonej osoby w postaci małych płynnych cząstek podczas kaszlu, kichania, mówienia, śpiewania lub intensywnego oddychania. Te ciekłe cząsteczki mają różne rozmiary, od większych „kropelek oddechowych” do mniejszych „aerozoli” (…) Wirus może być również rozpowszechniany przez zarażonych ludzi poprzez kichnięcie, kaszel lub dotknięcie powierzchni i przedmiotów, takich jak stoły, klamki i poręcze. Inne osoby mogą zarazić się, dotykając tych skażonych powierzchni, a następnie dotykając oczu, nosa lub ust bez uprzedniego umycia rąk.

Choć w pomieszczeniach zatłoczonych i niewentylowanych ryzyko zakażenia wzrasta, to wyznacznikiem możliwości zakażenia się nie jest jedynie sam rozmiar pomieszczenia czy wentylacja, a – zwykle – odległość od zakażonego, dlatego ważne jest utrzymywanie dystansu co najmniej 1,5 m (oczywiście poszczególne państwa mogą narzucać inne zalecenia). Nieprawdą jest zatem, że zakażenie na wolnym powietrzu jest niemożliwe. 

Jeśli chodzi o wielkość wirusa, ostatnie badania wskazują, że w transmisji o wiele ważniejszą rolę odgrywają kropelki o większych rozmiarach, na których wirus może się osadzać i przenosić. Sam rozmiar wirusa i mniejsze kropelki zdają się mieć natomiast o wiele mniejszy wpływ na możliwość zakażenia. A zatem dobrze zaprojektowana materiałowa maseczka jest w stanie uchronić nas przed zakażeniem poprzez zatrzymanie kropelek na jej zewnętrznej powierzchni (oczywiście w połączeniu ze stosowaniem innych zaleceń). 

W dalszej części listu autorzy starają się udowodnić, że maski są wskazane tylko w przypadku osób z grupy ryzyka lub z objawami chorobowymi. To nieprawda. Światowa Organizacja Zdrowia zaleca, by wszyscy nosili maseczki, ponieważ ze względu na tempo transmisji i możliwość przenoszenia patogenu przez osoby z brakiem objawów lub łagodnymi objawami patogen może zakazić następne osoby, jeśli nie są chronione, w tym te z grup ryzyka. Na stronie WHO poświęconej noszeniu maseczek czytamy, że:

Maski są kluczowym środkiem do tłumienia transmisji i ratowania życia. Maski zmniejszają potencjalne ryzyko narażenia osoby zakażonej, niezależnie od tego, czy ma objawy, czy nie. Osoby noszące maski są chronione przed infekcją. Maski zapobiegają również dalszemu przenoszeniu, gdy są noszone przez osobę zakażoną. Maski należy stosować na zasadzie „Zrób to wszystko!”, czyli podejścia obejmującego: dystans fizyczny, unikanie zatłoczonych i zamkniętych miejsc oraz bliskich kontaktów, poprawę wentylacji, czyszczenie rąk, zakrywanie się podczas kichania i kaszlu i inne.

Na początku epidemii rzeczywiście nie zalecano noszenia maseczek, ale nie było to podyktowane ich rzekomą „nieskutecznością”. Światowa Organizacja Zdrowia na przykładzie Indonezji tłumaczyła już w marcu, że w momencie, gdy występuje mała liczba przypadków zakażeń, wykupowanie maseczek podyktowane paniką przyczynia się do ograniczenia dostępu do tych środków w środowiskach medycznych, które mają częstszy kontakt z chorymi. Stan ten oczywiście zaczął się zmieniać: na świecie pojawiło się więcej przypadków zakażeń, a natura koronawirusa SARS-CoV-2 została rozpoznana w większym stopniu. Ponadto, uzupełniono braki dostępu do maseczek poprzez rozpoczęcie ich produkcji na większą skalę, przy czym wiele państw wszczęło kampanie społeczne na temat prawidłowego używania maseczek. W obecnej sytuacji zaleca się zatem noszenie maseczek.

Co ciekawe, dywagacje autorów na temat maseczek są pełne wewnętrznych sprzeczności. Z jednej strony twierdzą oni, że zaleca się je osobom chorym i z grup ryzyka. Równolegle zakładają błędnie, że maseczki powodują niedotlenienie organizmu przez zwiększenie stężenia CO2. Noszenie maseczki nie sprawia jednak, że organizm zatruwa się dwutlenkiem węgla. Kwestię tę wyjaśniła Światowa Organizacja Zdrowia. Zatem każdy może nosić maskę w sposób bezpieczny, jeśli przestrzega przy tym zasad jej noszenia i innych zaleceń. 

Stosowanie szczepień

Autorzy listu podważyli również zasadność stosowania szczepień w ramach działań ochronnych, uznając, że niektóre szczepionki przeciw grypie nie miały pełnej skuteczności w starszych grupach wiekowych, co ich zdaniem ma się powtórzyć w przypadku SARS-CoV-2. Dalej czytamy, że szczepionka doprowadzi do co najmniej 700 tys. zgonów w wyniku powikłań poszczepiennych. Skąd wzięła się ta liczba? Obecnie żadne szacunki nie mogą wskazać skali powikłań w związku ze stosowaniem szczepień przeciw chorobie COVID-19, ponieważ wciąż nie ma żadnej powszechnie stosowanej szczepionki. Wspomniane 700 tys. to wartość przytoczona przez Billa Gatesa w czasie wywiadu z CNBC. Pisaliśmy o tej rozmowie w analizie na stronie Demagoga.

Miliarder w żadnym fragmencie wywiadu nie stwierdził też, że oczekuje, że szczepionka przyczyni się do śmierci 700 tys. osób na świecie. Jak sam mówił, jest to jedynie hipotetyczna liczba, ale nie zgonów, tylko możliwych negatywnych efektów. Należy uwzględnić, że w praktyce każda szczepionka może wiązać z negatywnymi odczynami poszczepiennymi, jednak ich skala jest nieporównywalna z możliwymi korzyściami dla zdrowia publicznego. 

W liście czytamy dalej, że 95 proc. zakażonych przechodzi chorobę bezobjawowo, zatem zdaniem autorów nie trzeba nikogo szczepić. Wartość ta nie jest jednak prawdziwa. Badania opublikowane przez National Center for Biotechnology Information wskazują, że odsetek zakażeń bezobjawowych waha się między 18 a 81 proc. Nie oznacza to jednak, że szczepionka nie jest potrzebna. Jeśli uda się opracować i wprowadzić do powszechnego użycia szczepionkę przeciw COVID-19, będzie ona w stanie uchronić wiele osób z grup ryzyka. 

Podsumowanie

Debata publiczna na temat stosowanych obostrzeń i ich zasadności powinna opierać się na rzetelnych danych, które sprzyjają rozwiązywaniu problemu i nie dezinformują odbiorców. Nawet jeśli nie zgadzamy się z zasadnością stosowanych rozwiązań, powinniśmy oprzeć nasze podejście na rzetelnych informacjach, które nie wprowadzają w błąd odbiorców. Autorzy Listu Lekarzy”, choć starają się argumentować przeciwko zasadności obostrzeń, tak naprawdę posługują się nieuczciwymi chwytami poprzez przekazywanie informacji w sposób wybiórczy i fałszywy. Sposób prezentowania treści w liście przyczynia się zatem do dezinformacji, a nie walki z pandemią. W konsekwencji tezy w nim zawarte nigdy nie będą rozpatrzone w kontekście zarządzania kryzysowego oraz praktyk stosowanych w ramach diagnostyki czy leczenia.

*Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter

Wpłać, ile możesz

Na naszym portalu nie znajdziesz reklam. Razem tworzymy portal demagog.org.pl

Wspieram