Informujemy o najważniejszych wydarzeniach ze świata fact-checkingu.
Jak nie dać się zwieść pseudonauce? Radzi dr hab. Emanuel Kulczycki
– Rzeczywiście nie zawsze naukowiec sprawia wiarygodne wrażenie, zdarza się bowiem, w mojej ocenie to najczęstsza sytuacja, że badacz zajmujący się np. rozrodem zwierząt hodowlanych nagle pisze publikację o katastrofach lotniczych lub energii atomowej, czyli podpiera się tytułem naukowym, aby twierdzić coś w dyscyplinie, na której się nie zna – mówi dr hab. Emanuel Kulczycki, filozof z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, specjalizujący się w studiach nad nauką.
Jak nie dać się zwieść pseudonauce? Radzi dr hab. Emanuel Kulczycki
– Rzeczywiście nie zawsze naukowiec sprawia wiarygodne wrażenie, zdarza się bowiem, w mojej ocenie to najczęstsza sytuacja, że badacz zajmujący się np. rozrodem zwierząt hodowlanych nagle pisze publikację o katastrofach lotniczych lub energii atomowej, czyli podpiera się tytułem naukowym, aby twierdzić coś w dyscyplinie, na której się nie zna – mówi dr hab. Emanuel Kulczycki, filozof z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, specjalizujący się w studiach nad nauką.
TEKST W PIGUŁCE
- Dr hab. Emanuel Kulczycki, zajmujący się oceną nauki oraz studiami nad nauką, przekonuje, że tytuły naukowe nie są żadnym gwarantem tego, że ktoś będzie robił dobrą naukę, a nie zajmował się szarlatanerią.
- Ekspert radzi, jak pisać o nauce, jak weryfikować informacje o badaniach naukowych i przedstawia prosty, dostępny dla wszystkich sposób, jak nie dać się zwieść fałszywym wynikom badań.
- Tłumaczy zjawisko retrakcji i drapieżnych czasopism, a także diagnozuje, skąd bierze się niska jakość niektórych badań naukowych.
- – Jestem przekonany, że zapraszanie do mediów np. antyszczepionkowców jest absolutnie złym rozwiązaniem. Nauka nie jest inną opinią (…). W moim przeświadczeniu działanie mediów, które zapraszają ludzi kwestionujących fakty naukowe, jest społecznie szkodliwe i absolutnie godne potępienia – mówi dr hab. Emanuel Kulczycki.
Demagog: Czasami osobie, która na co dzień nie zajmuje się nauką, trudno odnaleźć się w gąszczu badań. Skąd taka osoba może wiedzieć, że badanie, na które patrzy, jest wiarygodne?
Dr hab. Emanuel Kulczycki: Ten problem dotyczy również osób, które na co dzień zajmują się nauką. W badaniach szukamy przełomowości, spektakularnych wyników. Te bardzo często nie są spektakularne, ale dziennikarze za wszelką cenę chcą je w taki sposób przedstawić. Kiedy mamy kolejny krok na drodze do odkrycia substancji, która może pomóc w leczeniu raka, nagłówek prasowy krzyczy, że odkryto nowy lek na raka. W rzeczywistości zaś jest to zaledwie jeden z tysięcy kroków w tym kierunku. Zatem – moim zdaniem – osoba niebędąca naukowcem nie jest w stanie poradzić sobie z zalewem informacji naukowych.
Dlatego gigantyczna odpowiedzialność ciąży na dziennikarzach czy popularyzatorach nauki, którzy prezentują informacje na temat wyników badań. Osobach, które czytają informacje prasowe wytwarzane przez instytucje naukowe i często sięgają do publikacji naukowych. Szczególnie pandemia covida – w związku z którą publikacje naukowe powstają w zatrważającym tempie – pokazuje, że nikt nie jest w stanie czytać ich na bieżąco. Dlatego musimy selekcjonować źródła informacji. Kiedy mówię „my”, mam na myśli przede wszystkim samych naukowców i dziennikarzy zainteresowanych nauką. Rozumiem, że moja odpowiedź nie brzmi optymistycznie, ale od lat zajmuję się komunikacją naukową i uważam, że nie sposób zwykłym odbiorcom mediów dać odpowiedź na pytanie, jak odróżnić quasi badania od prawdziwych badań.
Czy wskazałby pan jakiś podstawowy zestaw dobrych praktyk dla dziennikarzy i osób popularyzujących naukę, których należałoby przestrzegać?
– Na tak postawione pytanie mam bardziej optymistyczną odpowiedź. Po pierwsze należy wybierać najlepsze źródła informacji. Jeśli chodzi o naukę, będą to najlepsze czasopisma. Mam na myśli te, które są najczęściej czytane przez naukowców w danej dyscyplinie, najczęściej cytowane i uznawane za prestiżowe. Nie jest przypadkiem, że większość spektakularnych doniesień o covidzie jest przytaczanych za czasopismem „Lancet”. To jedno z najbardziej prestiżowych czasopism naukowych z zakresu medycyny, opublikowane tam badania najczęściej są wieloośrodkowe, czyli tworzone wspólnie przez naukowców z całego świata. Mają też realny wpływ na to, jak medycyna i praktyka kliniczna się rozwija. Dziennikarze czy osoby zainteresowane badaniami mogą znaleźć wskaźniki, które mówią o tym, czy dane czasopismo jest prestiżowe i ważne. Wiąże się to często z liczbą cytowań oraz indeksowaniem czasopisma w odpowiedniej bazie, skupiającej ważne czasopisma w danej dyscyplinie i dbającej o to, by nie znalazły się wśród nich czasopisma paranaukowe. Do takich baz należą Pubmed czy Web of Science.
Po drugie – na co zwraca się uwagę od niedawna – należy pamiętać, że nawet w najbardziej uznanych czasopismach na świecie zdarzają się sytuacje, kiedy badania są błędne lub w patologicznym przypadku okazują się sfałszowane. Odpowiedzialny dziennikarz powinien się upewnić, czy artykuł, który chce przytoczyć, nie został zretraktowany, czyli usunięty z czasopisma już po jego publikacji. Można się o tym przekonać, korzystając z bazy prowadzonej m.in. przez Retraction Watch. Retrakcja miała miejsce i w przypadku wymienionego przeze mnie czasopisma „Lancet”. Nauka jest mechanizmem samonaprawiającym się. Nie można powiedzieć, że naukowcy się nie mylą, ale na pewno robią wszystko, aby w przypadku wykrycia błędu powiadomić o tym cały świat.
Trzecim kluczowym elementem w mówieniu o badaniach naukowych jest powstrzymywanie emocji. Jeżeli naukowcy mówią, że dana substancja ma niewielki wpływ na poprawę zdrowia, przy omawianiu badania nie powinniśmy dodawać spektakularnego leadu, że naukowcy „odkryli nowy lek”. W mojej ocenie największy problem, a nie dotyczy on jedynie medycyny, ale niemal wszystkich dziedzin nauki, polega na tym, że dziennikarze próbują ogłosić przełomowym coś, co przełomowym zwykle nie jest. Dlatego tak ważne jest trzymanie się faktów. Rozumiem, że pewne rzeczy trzeba uprościć, aby odbiorcy zrozumieli wagę danego odkrycia, ale nie można sprzedawać nadziei, która nie znajduje potwierdzenia w tekstach czy abstraktach artykułów.
Wiele osób podważa wiarygodność naukowych ustaleń. Zapewne w tej sytuacji nie pomagają „zbuntowani naukowcy”, którzy kreują się na „ostatnich sprawiedliwych”. Także posiadają tytuły naukowe, a zarazem przekonują, że świat nauki jest elementem spisku, którego celem jest ukrycie przed nami prawdy.
– Tytuły naukowe nie są żadnym gwarantem tego, że ktoś będzie robił dobrą naukę, a nie zajmował się szarlatanerią, należy o tym pamiętać. Rzeczywiście nie zawsze naukowiec sprawia wiarygodne wrażenie, zdarza się bowiem, w mojej ocenie to najczęstsza sytuacja, że badacz zajmujący się np. rozrodem zwierząt hodowlanych nagle pisze publikację o katastrofach lotniczych lub energii atomowej, czyli podpiera się tytułem naukowym, aby twierdzić coś w dyscyplinie, na której się nie zna. My w Polsce bardzo często widzimy w mediach profesorów socjologii, którzy w rzeczywistości zajmują się bardzo wąską działką, np. socjologia wsi, ale nie mają najmniejszych oporów, aby wypowiadać się jako eksperci na każdy temat.
Niekiedy dotyka to samych noblistów, którzy przecież w oczach społeczeństwa uchodzą za wzór naukowców. Zresztą na zachowanie noblistów, którzy przeszli na stronę szarlatanerii ukuto nawet termin „choroby noblistów”.
– Zdarza się, że pojedyncze osoby mające gigantyczny prestiż nagle zaczynają pleść jakieś głupstwa, a media to podchwytują i robią z tego główny temat, starają się przenieść autorytet z jednej dyscypliny na drugą. To przypadki jednostkowe. Raczej kwestia pewnej drogi życiowej czy psychologicznej, po prostu komuś czasami zmienia się pogląd na świat. To może być kwestia absolutnie biograficzna. W mojej ocenie takie przypadki będą rzadsze, dziś nauki nie tworzą już dwie czy trzy genialne osoby, ale całe zespoły badawcze.
Drugim elementem sprawiającym, że czasami nie wierzymy naukowcom, jest rzeczywiście świadomość tego, że istnieją grupy interesów, które mogą wpłynąć na wyniki badań naukowych. Naiwnością z mojej strony byłoby twierdzić, że koncerny farmaceutyczne nie próbują ukierunkowywać badań. Tak się oczywiście dzieje. Mieliśmy w historii pewne przypadki, dokładnie już opisane, wskazujące jak różne grupy interesów, chociażby producenci papierosów, próbowały zmienić interpretację wyników badań lub nadać im inną narrację.
Jednak już od wielu lat nauka stara się radzić sobie z tym problemem. Naukowcy przy publikacji są prawnie zobligowani jasno wskazać źródła swojego finansowania. Muszą poinformować, czy istnieją jakieś konflikty interesów między badaczami i obiektami badań bądź instytucjami finansującymi. Ta zasada jest egzekwowana. Oczywiście zawsze się zdarzy, że wśród miliona naukowców ktoś, kto to ukryje, ale tak jak wspomniałem na początku, nauka jest samonaprawiającym się organizmem. Dlatego pod tym względem jestem optymistą.
Nie chciałbym jednak pozostawić wrażenia, że zawsze stwierdzenia wbrew mainstreamowi powinny być klasyfikowane jako absolutne wariactwa czy szarlataneria. Czasem rzeczywiście się zdarza, że główne narracje są dominujące i wszelkie odmienne głosy są zagłuszane. Widzimy to od lat 70. poprzedniego wieku na przykładzie ekonomii, gdzie nurt neoliberalny pokazywany jest jako jedyny naukowy sposób myślenia, a inne podejścia, które nie stawiają takiego akcentu na wolny na rynek, są uznawane za nienaukowe.
Skąd w nauce bierze się zgoda na niską jakość badań naukowych i zjawisko drapieżnych czasopism, które były przedmiotem pana badania?
– Drapieżne czasopisma to patologia, która jest konsekwencją polityki naukowej w wielu krajach na całym świecie. Niska obecnie jakość badań naukowych bierze się z nacisku uniwersytetów i rządów wielu krajów, by wszystkie badania publikowane były w międzynarodowych bądź zagranicznych czasopismach. To sprawia, że pojawiają się wyspecjalizowane firmy zakładające dziesiątki, setki, a czasem tysiące czasopism oraz międzynarodowych konferencji. Czasopisma te publikują dosłownie wszystko, nawet wygenerowane, wymyślone artykuły, i robią to odpłatnie. W ten sposób naukowcy z wielu krajów mogą w swoim CV wpisać, że mają publikację zagraniczną po angielsku.
Jest to znana od dekady sytuacja, a presja nałożona na naukowców pojawiła się wraz z rozpowszechnieniem się rankingów uniwersytetów. W wielu krajach nie ma wymogu dobrych badań opublikowanych w prestiżowych czasopismach, wystarczą jakiekolwiek publikacje za granicą. Ta sytuacja ma miejsce do pewnego stopnia w Polsce, walczy się z nią także w Chinach, Indonezji, Turcji, Ameryce Południowej czy w południowej Afryce. Wzrastająca liczba bardzo kiepskiej jakości badań to wynik nacisku na podnoszenie pozycji uniwersytetu w rankingach.
Na drugim biegunie mamy najbardziej prestiżowe, dobre czasopisma naukowe. Jak się je rozpoznaje? Najlepsze czasopisma to te, w których publikują najlepsi naukowcy. To znaczy, że są one czytane przez tych naukowców, naukowcy chcą w nich publikować, a najczęściej stosowaną obiektywną miarą jest liczba cytowań tego czasopisma i jego poszczególnych artykułów. W naukometrii używa się tu tzw. Impact Factor, czyli współczynnika wpływu, który mówi o prawdopodobieństwie zacytowania artykułu z danego czasopisma. Innymi słowy, te najlepsze czasopisma są najczęściej źródłem odniesień dla naukowców. Naukowcy w kolejnych badaniach cytują dane artykuły. W ten sposób tworzy się pewnego rodzaju konsensus naukowy, a poszczególne publikacje stają się punktem odniesienia dla kolejnych badań. Naukowcy, cytując wcześniejsze wyniki badań, legitymizują je jako pewien rodzaj społecznego faktu naukowego.
Jak nie dać się zwieść artykułowi opublikowanym w drapieżnym czasopiśmie? Czy po wejściu na stronę warto zwrócić uwagę na jakieś jej elementy, które powinny wzbudzić w nas czujność?
– Od wielu lat badam czasopisma pod tym kątem i mogę z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że jest to bardzo trudne nawet dla samych naukowców. To, co można zrobić, nie będąc naukowcem i specjalistą, to zobaczyć, czy dane czasopismo jest indeksowane w jednej z dwóch największych baz bibliograficznych. Jeśli jest, to nie znaczy, że opublikowane tam badania są bardzo dobre i przełomowe, ale jest duża szansa, że nie mamy do czynienia z „czasopismem drapieżnym” publikującym cokolwiek. Jedną z nich jest baza Web of Science, drugą baza Scopus. Ta pierwsza jest niestety płatna, dostęp do bazy Scopus jest w miarę otwarty, jednakże zidentyfikowanie tam konkretnych czasopism może osobie niebędącej specjalistą sprawić pewne problemy techniczne.
Drugim rozwiązaniem, prostym i dostępnym dla wszystkich, jest skorzystanie z wyszukiwarki Google Scholar. Wpisując tam tytuł interesującego nas artykułu, można sprawdzić, ile ma cytowań. Jeśli cytowań jest 5, 10, 15 lub więcej, może być to przesłanka, że mamy do czynienia z sensownymi badaniami. Oczywiście mogą być to też cytowania, które krytykują dany artykuł. Jednak badania pokazują, że tzw. cytowania negatywne, czyli krytykujące, stanowią zaledwie 2-3 proc. wszystkich cytowań, niezależnie od dyscypliny. W tym momencie badamy cytowania artykułów w „drapieżnych czasopismach” i to się sprawdza. Jeśli cytujemy, to z reguły w sposób neutralny lub pozytywny, bardzo rzadko natomiast wskazujemy, że coś jest beznadziejne, kiepskie, źle przeprowadzone.
Dlatego proponuję korzystać z wyszukiwarki Google Scholar. To są bardzo ułomne narzędzia, ale w tym momencie trudno wskazać osobie, która nie jest naukowcem, lepsze rozwiązania.
Okładka tygodnika „Newsweek Polska” stała się pretekstem do dyskusji o obecności nauki w mediach. Tygodnik pokazał na niej osoby, które „kwestionują pandemię, zniechęcają do szczepień, mieszają prawdę z fake newsami”. Jedną z postaci przedstawionych na okładce jest dziennikarz Bogdan Rymanowski. Ten w oświadczeniu napisał: „Moją rolą, jako dziennikarza, jest zadawanie tych pytań w imieniu widzów i przedstawianie jak najszerszej panoramy opinii, dlatego zapraszam i będę zapraszał do swego programu lekarzy i ekspertów reprezentujących różne punkty widzenia”. Czy należy zapraszać do mediów osoby prezentujące punkt widzenia, który nie jest zgodny ze stanem badań naukowych?
– Jestem przekonany, że zapraszanie do mediów np. antyszczepionkowców jest absolutnie złym rozwiązaniem. Nauka nie jest inną opinią. Nauka jest nauką, a nie zbiorem różnorodnych opinii, zatem nie powinniśmy lekarza wirusologa zestawiać z homeopatą, a astronoma z osobą, która wierzy w to, że Ziemia jest płaska. W moim przeświadczeniu działanie mediów, które zapraszają ludzi kwestionujących fakty naukowe, jest społecznie szkodliwe i absolutnie godne potępienia. Pluralizm poglądów nie polega na tym, że zestawiamy ze sobą naukę z paranauką.
Rozmawiał Łukasz Grzesiczak
O naszym rozmówcy:
dr hab. Emanuel Kulczycki – zajmuje się oceną nauki oraz studiami nad nauką. Jest profesorem uczelni w Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, gdzie kieruje grupą badawczą Scholarly Communication Research Group. W latach 2018–2020 był przewodniczącym European Network for Research Evaluation in the Social Sciences and the Humanities zrzeszającej naukowców z 37 krajów. W 2018 roku otrzymał nagrodę naukową Prezesa Polskiej Akademii Nauk za serię artykułów naukowych poświęconych naukometrii.
*Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter