Informujemy o najważniejszych wydarzeniach ze świata fact-checkingu.
Social media jako źródło wiedzy. Dokąd zmierzamy?
Tiktokizacja mediów, rosnąca clickbaityzacja, zwątpienie w fact-checking, upadek dawnych autorytetów na rzecz influencerów, potęga algorytmów i personalizowanej reklamy. Traktowanie mediów społecznościowych jako źródło wiedzy, brak zaufania do tzw. tradycyjnych mediów. Dokąd zmierzamy jako społeczeństwo i czy da się jeszcze odbudować relacje między IV władzą a odbiorcami?
fot. Priscilla du Preez / Unsplash / Modyfikacje: Demagog
Social media jako źródło wiedzy. Dokąd zmierzamy?
Tiktokizacja mediów, rosnąca clickbaityzacja, zwątpienie w fact-checking, upadek dawnych autorytetów na rzecz influencerów, potęga algorytmów i personalizowanej reklamy. Traktowanie mediów społecznościowych jako źródło wiedzy, brak zaufania do tzw. tradycyjnych mediów. Dokąd zmierzamy jako społeczeństwo i czy da się jeszcze odbudować relacje między IV władzą a odbiorcami?
Nie tak dawny raport Reuters Institute for the Study of Journalism wykazał, że mniej osób ufa tzw. tradycyjnym mediom (rozumianym jako radio, prasa, telewizja czy wydawnictwa internetowe). Wskaźnik ten spada i to znacznie – w porównaniu do 2018 roku ze strony internetowej lub aplikacji do pozyskiwania wiadomości korzysta już o 10 p. p. mniej użytkowników. Młodsze grupy wolą pozyskiwać informacje z mediów społecznościowych lub mobilnych agregatorów newsów.
Można przytoczyć tę historię jako anegdotkę, ale rzeczywiście – nawet w moim pokoleniu 30-latków – sporo znajomych osób rzadko kiedy korzysta już z „tradycyjnych” stron internetowych. Wolą przeglądać media społecznościowe, które serwują im krótkie pigułki informacyjne. Niech za przykład posłużą choćby profile Łukasza Boka, które są niczym innym, jak agregatorami krótkich „wrzutek” informacyjnych. Jeśli chodzi o zasięgi, w tym konkretnym przypadku mówimy o: 1,2 mln obserwujących na Instagramie i ponad 625 tys. na Twitterze. Profile o charakterze informacyjnym, które śledzą, co dzieje się w Polsce i na świecie to jednak nie wszystko.
Tiktokizacja mediów
Nie da się ukryć, że TikTok, czyli aplikacja do tworzenia krótkich i chwytliwych form wideo (początkowo bazujących głównie na tańcu) podbiła świat. Abstrahując od kwestii związanych z bezpieczeństwem, pochodzeniem aplikacji i przekazywaniem danych (o czym więcej piszemy w serwisie CyberDefence24 oraz w tym materiale), z pewnością TikTok ma swoich fanów także w Polsce, gdzie w 2021 roku miesięcznie aktywnych użytkowników było ponad 13 (!) mln.
Jak zwracał uwagę w swojej analizie Demagog, tylko od czerwca do grudnia 2022 roku na platformie usunięto ponad 2 tys. filmów, które powielały dezinformację. Jednak zanim zniknęły, obejrzano je… ponad 20 mln razy. To niesie ze sobą jasny wniosek: fake newsy wciąż mają się na tej platformie bardzo dobrze. Natomiast jeśli zestawić to ze wspomnianym już raportem Reuters Institute for the Study of Journalism, 1/5 młodych w wieku 18-24 lata używa TikToka jako źródło wiadomości. To aż o 5 punktów proc. więcej niż w poprzednim roku. Należy się spodziewać, że te liczby będą rosły. Czy to dobra wiadomość? Z punktu widzenia czytelnictwa i odwiedzalności serwisów informacyjnych – z pewnością nie.
Rozproszona uwaga
Do zjawiska „tiktokizacji” mediów dochodzi jeszcze rozproszona uwaga, do jakiej przyzwyczaiły nas wszystkie platformy społecznościowe, lecz najbardziej właśnie TikTok. Agresywny algorytm podsuwa nam kolejny i jeszcze następny materiał, który powinien nas zainteresować. Każde obejrzane wideo to więcej czasu spędzonego na platformie (czy to TikTok/Twitter/Facebook/Instagram/inne), co bezpośrednio przekłada się na liczbę wyświetleń i zwiększone dotarcie do określonej grupy docelowej przez reklamodawców obecnych w danym serwisie.
Oglądane materiały to także kopalnia wiedzy o naszych zainteresowaniach, co umożliwia jeszcze lepsze profilowanie serwowanych nam krótkich, wręcz impulsywnych komunikatów. Mało kto czyta polityki prywatności gigantów tech, jednak wystarczy spojrzeć na przykład Google, by przekonać się, że firma wie o nas o wiele więcej, niż mogliśmy się spodziewać.
Śladem TikToka poszły jednak inne platformy, takie jak choćby te należące do Mety, na których coraz więcej jest krótkich form wideo, premiowanych przez algorytmy jako atrakcyjniejsze, bo częściej przykuwające wzrok (i tu ponownie działa zasada: więcej czasu = więcej zysków dla platformy z reklam). Premiowane jest też montowanie i publikowanie materiałów na wzór shortsów, których także i na YouTube pojawia się coraz więcej. W tę stronę idą też tzw. tradycyjne media – w wir shortsów i animacji graficznych dały się wciągnąć największe portale, takie jak choćby Onet i Wirtualna Polska. Czy jako media nie mamy wyboru i musimy dostosować się do obowiązujących trendów?
Clickbaityzacja
Do rozproszonej uwagi i „czytania nagłówkami” przyczyniły się jednak nie tylko media społecznościowe, ale i… sami dziennikarze. Dlaczego?
Moim zdaniem dlatego, że przyzwyczaiły odbiorców do clickbaitowych tytułów, które nie są utożsamiane już tylko z tabloidami, ale niestety… z mediami w ogóle. Wystarczy przejrzeć strony główne portali horyzontalnych, aby przekonać się, że – z punktu widzenia czytelnika – wchodząc w określony artykuł i czytając go, można się zawieść. To tylko kilka przykładów:
- „Najgorszy błąd z bikini. Nagminnie na polskich plażach”,
- „Kupujesz na Allegro? Być może zaraz przestaniesz”,
- kolejne: „Czy ptasia grypa u kotów spowoduje nową pandemię? Wirusolog tłumaczy”,
- „Niewiarygodne! Chaos w Motorze trwa. »Można rozwiązać ten cyrk?«”,
- i ostatni duży polski portal: „Kaczyński i PiS mają problem. Chodzi o Ukraińców”, „Tragiczne wieści. Cichanouska z anonimową notatką”.
Wszystkie przytoczone przykłady mają odbiorcę skłonić do jednego: kliknięcia w tekst, którego tytuł ma zaciekawić, bazując na strachu i/lub negatywnych emocjach. A to niestety nie buduje zaufania do mediów.
Zwątpienie w autorytety
Reuters wskazuje także — potwierdzając tym samym smutną, ale nie nową prawdę — że odbiorcy coraz większą uwagę skupiają na internetowych celebrytach oraz influencerach niż na dziennikarzach, którzy — w tradycyjnym pojmowaniu ich roli — są od przekazywania informacji. I tak mamy później takie osobistości internetowego świata, jak trener personalny i influencer znany jako „Dziki Trener”, który twierdził na przykład, że „pandemia koronawirusa była zaplanowana” czy wypowiadał się na temat wojny w Ukrainie, nie posiadając wykształcenia, kompetencji, ani wiedzy analitycznej. Zabiera głos właściwie… na każdy temat.
Mamy tezy głoszone przez Edytę Górniak czy Iwana Komarenko, które uznawane są przez ich odbiorców za „prawdę objawioną”. Nikt z tego grona, tworzącego informacyjną bańkę nie zadał sobie trudu, by zweryfikować słowa ulubionego celebryty.
Więcej, taniej, bez jakości
Nieuniknionym zjawiskiem jest powolne wypieranie media workerów, copywriterów, twórców contentu przez chatboty. Sama widziałam dziś ogłoszenie na jednym z serwisów społecznościowych o „poszukiwaniu copywritera do obsługi ChatuGPT”, który będzie w stanie „w szybkim czasie wygenerować jak najwięcej treści”.
Sztuczna inteligencja może i zastąpi copywriterów, których teksty nie mają żadnej wartości. Nigdy jednak nie powinna zastąpić dziennikarzy, którym może i pomoże w szybszym researchu, ale nie zastąpi wiedzy i lat doświadczeń, kreatywności, a przede wszystkim możliwości dotarcia do źródła, jakim jest drugi człowiek. Być może będzie to szansa na powrót do korzeni, kiedy newsy tworzyło się tylko i wyłącznie na bazie samodzielnie zdobytych informacji? Pewne procesy w tym zakresie już się jednak dzieją – redakcja „Bilda” ogłosiła, że niektóre role redakcyjne zostaną zastąpione przez AI. Powodem są oczywiście oszczędności.
W pogoni za ilością zapomina się o jakości, która powinna być kluczem w myśleniu o dziennikarstwie. Inaczej wszyscy możemy się pakować. Jeśli sensem istnienia mediów ma być od dziś produkcja (bo niestety w tym przypadku nie można nazwać tego inaczej) contentu, bez znaczenia — w jaki sposób i co, byle przy treści mogły znaleźć się reklamy i by licznik wyświetleń szedł do przodu — jesteśmy skończeni. I nie piszę tego jako przedstawicielka mediów, ale również jako obywatelka.
Do tej pory to dziennikarze odpowiadali za selekcję, prezentowanie, kształtowanie wiadomości, sprawdzanie informacji u źródła, tłumaczyli skomplikowane zjawiska i pytali o zdanie ekspertów. Kreowali dyskurs publiczny, pochylali się nad problemami społecznymi, prowokowali do dyskusji, przyczyniając się pośrednio do tworzenia społeczeństwa obywatelskiego. Kontrolowali i rozliczali władzę, co jest szczególnie istotne w czasie kampanii wyborczej.
Fact-checking potrzebny od zaraz
Jednocześnie – choć to dziennikarze powinni być „pierwszym sitem” przy odsiewaniu prawdy od fałszu – niezbędni do funkcjonowania systemu medialnego są dziś fact-checkerzy. Codziennie, zaczynając od nowa swoją mrówczą pracę, bazując na źródłach, przyczyniają się do ograniczania dezinformacji i prezentowania faktów.
Jest to o tyle istotne, że jak wykazał raport Reutersa, średnio 40 proc. osób twierdzi, że ufa większości wiadomości przez większość czasu. Przy tym twierdzą, że martwią się o identyfikację różnicy między prawdziwymi i fałszywymi wiadomościami w internecie (56 proc. odpowiedzi, o 2 p. p. więcej niż w ubiegłym roku).
Niski wskaźnik zaufania do mediów przy jednoczesnej świadomości problemu istnienia fake newsów nie sprawia jednak, że użytkownicy będą w stanie sami poradzić sobie z rosnącym wyzwaniem, jakim będzie dezinformacja.
Dokąd zmierzamy?
Na pytanie, dokąd zmierzamy jako media, ale też jako odbiorcy – coraz częściej konsumujący wiadomości za pośrednictwem social mediów – niech posłuży przykład analizy organizacji News Guard, która pochyliła się nad problemem „farm treści”.
Takim określeniem zostały nazwane strony internetowe, które bazują na niewiarygodnych, niskiej jakości informacjach, wygenerowanych przez sztuczną inteligencję. Kluczem ich działalności jest zysk: stworzenie jak największej liczby stron, treści i zarabianie na reklamach. Nie trzeba dodawać, że odbywa się to bez odpowiedniej weryfikacji ze strony człowieka.
Jak wynikało z analizy, ponad 140 dużych marek płaciło za pojawianie się ich reklam w witrynach, na których publikowane były treści wygenerowane przy pomocy chatbotów AI – „z niewielkim nadzorem człowieka lub bez niego”. Strony te publikują artykuły napisane w dużej mierze lub w całości przez boty, a marki reklamowały się na nich za pośrednictwem reklamy typu programmatic – prawdopodobnie bez ich wiedzy.
Czy na pewno chcemy takiego internetu, w którym znajdują się – w coraz większym stopniu – „śmieciowe” artykuły, niewnoszące wiedzy do naszego życia, które tylko marnują nasz czas, napędzając zyski dużym koncernom i ich wydawcom? Jeśli odpowiedź wciąż brzmi „nie”, potrzebne są zdecydowane działania, które ograniczą tego typu praktyki. Inaczej nie powinniśmy się dziwić, że mamy internet, którego… mieć nie chcieliśmy.
Wspieraj niezależność!
Wpłać darowiznę i pomóż nam walczyć z dezinformacją, rosyjską propagandą i fake newsami.
*Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter