Strona główna Analizy Historia fact-checkingu: drogówka na internetowej autostradzie

Ten artykuł ma więcej niż 3 lata. Niektóre dane mogą być nieaktualne. Sprawdź, jak zmieniała się metodologia i artykuły w Demagogu.

Historia fact-checkingu: drogówka na internetowej autostradzie

„Cicho! (…) Nie pozwolę ci zadać pytania!” – Donald Trump, na tle amerykańskiej flagi, wskazuje palcem dziennikarza CNN – „You are fake news!”. 

Ten artykuł ma więcej niż 3 lata. Niektóre dane mogą być nieaktualne. Sprawdź, jak zmieniała się metodologia i artykuły w Demagogu.

Historia fact-checkingu: drogówka na internetowej autostradzie

„Cicho! (…) Nie pozwolę ci zadać pytania!” – Donald Trump, na tle amerykańskiej flagi, wskazuje palcem dziennikarza CNN – „You are fake news!”. 

„Fake newsy to ty” – wydarzyło się to 11 stycznia 2017 roku podczas pierwszej konferencji prasowej tego polityka jako prezydenta elekta Stanów Zjednoczonych. Kilkanaście miesięcy później termin „fake news” został uznany za słowo roku 2017 Słownika Collinsa. Donald Trump –co może się okazać dla niektórych zaskoczeniem – nie „wynalazł” fake newsów, mimo jego wielkiego wkładu w popularyzację tego zjawiska.

Dezinformacja towarzyszy ludzkości od sloganowego zarania dziejów i wykorzystywana była w celach m.in. politycznych, militarnych czy propagandowych. Tylko termin jest nowy. Kiedyś fake newsy rozpowszechniane były np. przez pamflety (jednym z najsłynniejszych są antysemickie „Protokoły Mędrców Syjonu”), nierzadko anonimowe, wydawane na tanim papierze. Czasami był to element realizowanej z rozmachem propagandy: były więc plakaty, filmy (przykład propagandy nazistowskiej), relacje z wojny, którą za zwycięską uznał tylko spiker radiowy (wojna sześciodniowa i relacja w kairskim radiu Voice of the Arabs). Dezinformacja pojawiała się również w mediach, umyślnie lub nieumyślnie. Zmieniła się tylko skala zjawiska – wraz z upowszechnieniem się Internetu i mediów społecznościowych. I to właśnie skala (nieporównywalna z przykładami z naszej przeszłości) wpłynęła na to, jak wygląda dzisiaj nasz świat. Albo światy – w równolegle istniejących obok siebie „bańkach informacyjnych”.

Skala fake newsów ukształtowała też charakter pracy fact-checkerów. Kiedyś sprawdzali oni informacje, zanim te zostały opublikowane. Dzisiaj, w obliczu tempa produkowanych treści, głównie weryfikują je już po wypłynięciu na szerokie wody Internetu. Nierzadko po tym, jak informację przeczyta i weźmie za pewnik tysiące osób.

Wojna stuletnia o czytelnika

Przyjmuje się, że historia fact-checkingu zaczęła się ok. 100 lat temu i jest związana z innym pojęciem: yellow journalism („żółte dziennikarstwo”).

Lata 90. XIX wieku. W Nowym Jorku trwa wojna. Po jednej stronie mamy Josepha Pulitzera (TEGO od nagrody przyznawanej od 1917 roku) i jego dziennik „New York World”. Po drugiej – „New York Journal”Williama Randolpha Hearsta. Konkurencyjne gazety sięgały po różne taktyki, aby zyskać czytelników. Obok fachowych reportaży publikowały więc sensacyjne wiadomości, którym do tych pierwszych było daleko. Uderzały w emocje, opowiadały o skandalach, a ich celem była wyłącznie rozrywka. Właśnie wtedy, specjalnie dla określenia takich praktyk, został ukuty termin „yellow journalism”. O ile „New York World” wycofał się z tego wyścigu w latach 20. XX wieku, o tyle sensacyjne wiadomości zostały z nami do dzisiaj. Jak twierdzą autorzy książki „The Lifespan of a Fact”, swój renesans przeżywają od początku XXI wieku pod postacią fake newsów.

Zanim Pulitzer zostawił za sobą żółte dziennikarstwo, w 1913 roku stworzył przy „New York World” Bureau of Accuracy and Fair Play (Biuro Poprawności i Uczciwości), które miało być dla czytelników gwarantem, że wszystko, co przeczytają w jego gazecie, jest prawdą. Biuro zajmowało się weryfikacją artykułów, które zostały już opublikowane – podobnie, jak robi to znaczna część fact-checkerów dzisiaj. W latach 20. XX wieku w redakcji magazynu TIME powstało stanowisko researchera. Było ono obsadzane głównie przez kobiety, do których należało – jeszcze przed publikacją – kwestionowanie tego, co napisali ich koledzy. Wkrótce zatrudnianie takich osób stało się standardem. Trwało to do schyłku XX wieku. Wtedy pojawił się Internet.

Zapowiadało się dobrze. Globalna sieć, która pozwoli na szybsze zdobywanie i wymianę informacji. Wyszło natomiast, cytując klasyka – jak zwykle. Pośród wielu rewelacyjnych rzeczy, jakie oferuje nam Internet, są tu też szemrane zakątki, gdzie anonimowy użytkownik podzieli się z nami swoimi opiniami na temat, o którym sam nie ma pojęcia, a inny ujawni skandaliczne dowody na skandaliczny czyn skandalicznego polityka (który akurat kandyduje na jakieś stanowisko). I cały czas ktoś chce nam coś sprzedać. Internet ma jednak przewagę nad mediami „tradycyjnymi” w wyścigu o odbiorcę: jest pozornie darmowy. I szybszy. Zanim o czymś dowiemy się z wieczornego wydania wiadomości, Internet opowie nam już o tym kilka razy. W którymś momencie tej rewolucji informacyjnej i technologicznej redakcje zaczęły ciąć koszty, a działy fact-checkerskie często odchodziły jako jedne z pierwszych. Po czym przenosiły się… do Internetu.

Weryfikatorzy miejskich legend

W latach 90. Donald Trump, zanim został prezydentem Stanów Zjednoczonych, złapał gumę, jadąc swoją limuzyną. Pomógł mu zwykły przechodzień. W geście wdzięczności Trump spłacił jego kredyt hipoteczny.

Historia ta nie jest prawdziwa, co potwierdził oficjalnie asystent Trumpa już w 1998 roku. Takimi „legendami miejskimi”, przekazywanymi z ust do ust, zajmował się pierwszy serwis fact-checkingowy – Snopes. Powstał już w 1994 roku jako „Urban Legends Reference Pages” i najpierw zajmował się sprawdzaniem, czy historia o tym, że kiedyś ktoś znalazł w hamburgerze znanej sieciówki ogon szczura jest prawdziwa. Po kilku latach serwis zainteresowali się sprawami istotnymi dla debaty publicznej.

Zamach 11 września 2001 roku był momentem przełomowym w Stanach Zjednoczonych na wielu polach – również w mediach. Snopes był zasypywany wiadomościami z prośbą o weryfikację teorii dotyczących okoliczności tragedii. Kolejnymi momentami w historii tego kraju, które przekładały się na wzrost popularności serwisu, były uderzenie huraganu Katrina czy wybory prezydenckie w 2008 roku. W tle w siłę rosły media społecznościowe – w przekazywaniu informacji szybsze, bardziej emocjonujące i niechlujne niż media tzw. tradycyjne. „Nowe media” nadały informacji nową jakość. Dlatego teraz tematyka, którą zajmuje się Snopes, jest szeroka, co najlepiej widać w zestawieniu ich najpopularniejszych artykułów. Na szczycie znajdują się kolejno artykuły zatytułowane: „WHO nie zabrania »kobietom w wieku rozrodczym « picia alkoholu”, „Sprawdzanie kryminalnej kartoteki George’a Floyda” oraz „»Nowe stworzenia« znalezione w jaskini wodnej w Tajlandii”.

Coraz większe zapotrzebowanie na to, aby „fakty autentyczne” odróżnić od tych „nieautentycznych”, zaowocowało tym, że w pierwszej dekadzie XXI wieku powstały kolejne strony fact-checkerskie: FactCheck.org (2003), PolitiFact (2007 – to internetowa wersja nieistniejącego już dziennika „St. Petersburg Times”) i blog pisany dla The Washington Post  – Fact Checker (2007 – pierwotnie była to czasowa inicjatywa, która miała trwać do końca kampanii prezydenckiej w 2008 w Stanach Zjednoczonych). Wszystkie skupiały się głównie na sprawdzaniu wypowiedzi polityków.

W 2009 roku Nagrodę Pulitzera (TEGO Pulitzera) odebrali dziennikarze wspomnianego wyżej „St. Petersburg Times” (PolitiFact) w kategorii „Reportaż krajowy”, za weryfikację faktów podczas  kampanii wyborczej w 2008 roku w USA. Sprawdzili wtedy ponad 750 obietnic kandydatów. Cechą charakterystyczną ich analiz było to, że umieszczali informacje na skali, określając, czy jest „prawdziwa”, „w większości prawdziwa”, „w połowie prawdziwa” itd. Najniżej była kategoria „Płonące gacie” („Pants on Fire”), określająca informację, która jest nie tylko fałszywa, ale i absurdalna. Docenienie ich działalności najbardziej prestiżową nagrodą dziennikarską wpłynęło na to, że na całym świecie zaczęły powstawać kolejne organizacje fact-checkingowe.

Po 20 latach od powstania Snopes, Duke University Reporter’s Lab doliczyło się 44 takich organizacji na świecie. Do roku 2020 było ich już 300. W Polsce pierwszy był Demagog, założony w 2014 roku. Jednak podobnych inicjatyw nadal jest za mało.

Z roku na rok media społecznościowe przyciągały coraz więcej użytkowników. Zaczęło się nieograniczone niczym publikowanie, komentowanie i testowanie, na ile sobie można pozwolić. Były błędy i zwycięstwa. Nadal uczymy się, jak z nich korzystać, żeby nie zrobić sobie i innym krzywdy. Ot, jak z każdym wynalazkiem w historii ludzkości. Jakkolwiek by nie uogólniać, naprawdę nie można powiedzieć, że winny wszystkiemu jest Mark Zuckerberg.

Klik. Poszło.

Na weryfikację informacji, które przekazujemy dalej, zazwyczaj nie poświęcamy wiele czasu. Zamiast otworzyć artykuł, przeczytać lub choćby przeskanować wzrokiem, zrozumieć, podjąć decyzję, skopiować link, utworzyć nowy post, wkleić link i kliknąć „opublikuj”, zwykle czytamy tylko nagłówek, a potem… Udostępnij. Klik. Poszło.

Funkcja „Udostępnij” pojawiła się na Facebooku w 2006 roku (w aplikacji mobilnej dopiero 6 lat później). Pewnie nikt się nie spodziewał, że to właśnie ją będzie obwiniać się o „wykrzywianie” debaty publicznej w trakcie wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych w 2016 roku. Za winnego uznano też algorytm, który kształtuje nasz wirtualny świat, „meblując” nam wygodne bańki informacyjne, przy okazji nas dzieląc – mimo że miał łączyć.

Zasada jest prosta: aby na mnie zarobić, strona internetowa musi przyciągnąć moją uwagę. Muszę na niej dłużej przebywać, klikać, wczytać się, skomentować, zrobić kolejny test na 47 pytań, by dostać odpowiedź na nurtujące mnie pytanie, który Teletubiś jest moją bratnią duszą. Wtedy właściciel może podnieść ceny dla reklamodawców. Wszystkie te działania wspiera algorytm, którego używa większość mediów społecznościowych (nie tylko Facebook ze swoim Instagramem). Jego zadaniem jest podsuwać nam treści podobne do tych, które wcześniej nas zainteresowały. Owocuje to powstawaniem tzw. baniek informacyjnych, czyli zjawiska powodującego, że wiadomości, które do nas docierają nie są zróżnicowane tematycznie czy poglądowo. Algorytm dzieli nas na plemiona i sprzyja rozprzestrzenianiu się fake newsów – przy użyciu tych samych narzędzi, które wykorzystywano przy „żółtym dziennikarstwie”. 

Ofiarami fake newsów padają często osoby publiczne, o których można poczytać w dziale „rozrywka”. Artystom i celebrytom nie raz zdarza się przeczytać informację o własnej śmierci, tak jak było w przypadku m.in. Cher, Jona Bon Jovi czy Jeffa Goldbluma. W Polsce najgłośniejszym przykładem takiej wiadomości był artykuł o rzekomej śmierci aktorki Anny Przybylskiej, opublikowany w lipcu 2014 roku w serwisie Pudelek.pl. Kilka miesięcy wcześniej artystka przeszła operację raka trzustki i w tym kontekście fałszywa informacja była jeszcze bardziej niefortunna. Redakcja serwisu Pudelek.pl miała wyciągnąć wobec autora konsekwencje oraz wypłacić bliskim odszkodowanie. Anna Przybylska zmarła niedługo potem, 5 października 2014 roku.

Elementem „żółtego dziennikarstwa”, oprócz newsów o celebrytach i artystach, były też informacje sensacyjne, nierzadko większe niż ta, że obywatel kraju nad Wisłą nie śpi, bo trzyma kredens (w tym sensie, że dotyczyły problemów czy wydarzeń na skalę światową, nie lokalną). Doniesienia o morderstwach, rzekomych atakach terrorystycznych i rzekomo ustawianych atakach terrorystycznych pleniły się tak doskonale, że część użytkowników przestała się zastanawiać, czy udostępnia treści prawdziwe – to po pierwsze. Po drugie, w tym gąszczu ukrywały się najbardziej sensacyjne fakty. Handel bronią. Działalność karteli narkotykowych. Działania wojenne. Zestrzelenia samolotów.

Biały wywiad, czyli w Internecie można znaleźć naprawdę (prawie) wszystko

Zaczęło się od katastrofy malezyjskiego samolotu pasażerskiego, który rozbił się na Ukrainie w lipcu 2014 roku, w trakcie wojny w Donbasie – akurat na terytorium kontrolowanym przez separatystów. Ci zresztą przyznali się do zestrzelenia innego, ukraińskiego samolotu AN-26 w serwisie VKontakte (rosyjski odpowiednik Facebooka).  Wpis został szybko usunięty przy wtórze zaprzeczeń, że zlikwidowali jakąkolwiek maszynę tego dnia. Rozpoczęło się oficjalne śledztwo. W listopadzie 2014 roku ogłoszono pierwsze ustalenia. Ale nie zostały one przedstawione przez stosowne służby, lecz przez ludzi, którzy – równolegle, z poziomu własnego fotela w domu, przy użyciu Google Earth – prowadzili własne dochodzenie.

Serwis Bellingcat zajmuje się dziennikarstwem śledczym i fact-checkingiem, używając do tego ogólnodostępnych narzędzi, tzw. open-source intelligence (OSINT, czyli biały wywiad). Nazwa serwisu nawiązuje do baśni, którą przypisuje się Ezopowi. Podczas zebrania, na którym myszy omawiały sposoby poradzenie sobie z kotem, jedna z nich zaproponowała zawiesić mu na szyi dzwoneczek, żeby wiedzieć, kiedy nadchodzi. „Odzwoneczkowanie kota” jest metaforą podjęcia się misji niemal niemożliwej i bardzo niebezpiecznej. I faktycznie, kolektyw Bellingcat zajmuje się kwestiami najwyższej wagi. Został założony przez brytyjskiego dziennikarza Eliota Higginsa, który przez kilka lat, jako bloger publikujący pod pseudonimem Brown Moses, analizował materiały z wojny domowej w Syrii. Na ich podstawie wykazał, że reżim syryjski używał broni chemicznej oraz amunicji kasetowej. Później, przy pomocy crowfundingu, założył serwis Bellingcat, który miał zajmować się podobnymi sprawami.

We wspomnianym wyżej śledztwie dziennikarskim dotyczącym zestrzelenia malezyjskiego samolotu członkowie Bellingcat udowodnili, że wyrzutnia rakiet należała nie do ukraińskich separatystów, a armii rosyjskiej (wyniki oficjalnego śledztwa potwierdziły to kilka lat później). Oprócz tego, w ciągu kilku lat pracy, przy pomocy białego wywiadu zlokalizowali obozy treningowe ISIS, czy zidentyfikowali osoby  odpowiedzialne za próbę otrucia Aleksieja Nawalnego, rosyjskiego opozycjonisty i więźnia politycznego. Zajmują się również przeciwdziałaniem rosyjskiej, intencjonalnej dezinformacji, która ma miejsce w Internecie. Z powodu swojej działalności otrzymują wiadomości z groźbami śmierci, a Higgins nigdy nie spożywa posiłków w hotelach.

Nieprawdziwe informacje, teorie spiskowe, plotki to nie tylko narzędzie do zarabiania pieniędzy na użytkownikach przyklejonych do ekranów monitorów czy smartfonów. Stały się one też elementem walki o bardzo wymierną rzecz: władzę.

Rok 2016, w którym demokracja prawie obaliła się sama

W jednym z wywiadów, Angie Drobnic Holan, redaktorka serwisu PolitiFact, w wspomniała moment, w którym na jej skrzynkę e-mailową zaczęły przychodzić wiadomości sugerujące, że Barack Obama nie urodził się w Stanach Zjednoczonych:

„Z perspektywy czasu zastanawiam się, czy to był element jakiejś zagranicznej kampanii wpływów. Pamiętam, jak myślałam: »Kto ma na to czas? « Cóż, teraz dokładnie wiemy, jak powstają takie rzeczy”.

Angie Drobnic Holan (PolitiFact) dla Columbia Journalist Review 

Każdy może napisać wszystko. Tak pojmuje się dzisiaj „wolność słowa”. I tak zaczęła się era, w której fact-checkerzy walczą nie tylko z olbrzymami, ale i farmami trolli. Fotomontażami. Deepfake’ami. Powracającymi informacjami w nowym, fałszywym kontekście. Politycy padają ofiarami fake newsów, które mają ich zdyskredytować. Sięga się po narracje podważające ich wiarygodność, czasem fotomontaż ma ich po prostu wyśmiać (jak w przypadku Rafała Trzaskowskiego czy Andrzeja Dudy). Tworzy się także treści, które mają trafić na podatny grunt, czyli przekonanie, że politycy oszukują i są chciwi. Niektóre takie fake newsy, po zweryfikowaniu, kończą się pointą jak z dowcipu. Tak było z informacją o tym, że Jacek Sasin ma w województwie podlaskim willę, która kosztuje prawie 20 mln zł i, dla niepoznaki, zapisana jest na bezdomnego rzeszowianina. Okazało się, że to nie Jacek Sasin, lecz Tommy Hilfiger (amerykański projektant), nie na Podlasiu, a w Connecticut, nie 20 mln złotych, a 40 mln dolarów i nie bezdomny rzeszowianin, a żona projektanta – Susie Hilfiger.

Rozpowszechnianie fake newsów od dawna było elementem gry politycznej, jednak skala tego zjawiska oraz wykorzystanie do tego przestrzeni wirtualnej w 2016 roku zasygnalizowały, że przy ich pomocy „obalanie imperiów” w przyszłości może przestać być sloganem. To, że szuka się sposobu na manipulowanie wyborcami przy wykorzystaniu mediów społecznościowych i rządzących nimi algorytmów, pokazały wybory w Stanach Zjednoczonych oraz referendum w sprawie wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Tą ostatnią sprawą zajmowała się m.in. dziennikarka Guardiana Carole Cadwalladr. Jej teksty opowiadały o tym, jaką rolę odegrał algorytm oraz wykorzystanie go przez Cambridge Analytica w kampanii na rzecz opuszczenia Unii Europejskiej przez Wielką Brytanię, przed referendum w tej sprawie.

Kiedy Donald Trump został prezydentem elektem opublikowano szereg artykułów (wiele z nich napisał Craig Silverman z BuzzFeeda), w których postawiono tezę, że fake newsy rozsiewane głównie w mediach społecznościowych miały potencjalnie spory wpływ na wyniki wyborów. Mark Zuckerberg skomentował te sugestie w następujący sposób: 

„Osobiście uważam, że stwierdzenie, iż fake newsy na Facebooku, których jest bardzo mało, w jakikolwiek sposób wpłynęły na wybory, jest dość szalonym pomysłem”.

Mark Zuckerberg

Mimo szaleństwa tej śmiałej koncepcji Facebook ostatecznie zaczął współpracować z fact-checkeramiInternational Fact Checking Network (IFCN), którzy zaoferowali swoją pomoc w liście otwartym do Zuckerberga.

IFCN powstało w 2015 roku przy Poynter Institute for Media Studies. Celem forum jest zrzeszanie fact-checkerów z całego świata przez organizowanie szkoleń, dorocznej konferencji Global Fact czy finansowanie stypendiów. Jego członkowie kierują się Kodeksem IFCN, ustalającym standardy fact-checkingu. Mówi on o zobowiązaniu do bezpieczeństwa, uczciwości, przejrzystości źródeł, metodologii oraz finansowania organizacji, a także do czegoś, co we współczesnych mediach nie jest częstym zjawiskiem (w porównaniu do ilości informacji, które są nam codziennie przekazywane): do otwartych i uczciwych korekt. Za swoją działalność w 2021 roku IFCN zostało nominowane do Pokojowej Nagrody Nobla.

Wraz z początkiem pandemii koronawirusa SARS-CoV-2 pojawiła się na świecie jeszcze inna plaga, którą Światowa Organizacja Zdrowa nazwała „infodemią”falą nieprawdziwych informacji. W odpowiedzi na nią powstała inicjatywa The #CoronaVirusFacts Alliance, w której członkowie IFCN zbierają dane na temat dezinformacji związanej z COVID-19. W przypadku współpracy z Facebookiem zadaniem fact-checkerów jest oznaczanie postów, które zawierają treści wprowadzające w błąd. W ten sposób serwis nie ustanowił cenzury (chociaż w regulaminie zastrzega sobie prawo do usuwania niektórych treści), nie ingerował w „wolność słowa”, a jednocześnie znalazł sposób na ostrzeganie użytkowników, że wskazany post jest fake newsem. Oczywiście nie przeszkadza to ich autorom oskarżać Facebooka o cenzurę.

Przyjdzie Gates i cię zaszczepi

Szczególnie w dobie pandemii COVID-19 wydaje się, że fake newsy, fotomontaże i teorie spiskowe na temat szczepionek mają się szczególnie dobrze. Ostatnio jedną z najpopularniejszych postaci, które stały się bohaterami fake newsów oraz (nierzadko pisanych z ogromnym rozmachem) teorii spiskowych, jest Bill Gates. Amerykański przedsiębiorca branży technologicznej, filantrop, jeden z najbogatszych ludzi na świecie, a według wielu popularnych teorii szerzących się w mediach społecznościowych: szef i pomysłodawca ogólnoświatowego programu depopulacyjnego/chipującego/transhumanizującego oraz główny mastermind stojący za pandemią COVID-19. I to wszystko udało się mu osiągnąć przed siedemdziesiątką.

Kampania antyszczepionkowa, choć nierzadko ociera się o absurd, osiąga swoje sukcesy. Mamy na to badania naukowe, przeprowadzone w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. Naukowcy ustalili, że:

„(…) w obu krajach – od września 2020 r. – „zdecydowanie” mniej osób zaszczepiło się, niż jest wymagane dla osiągnięcia odporności zbiorowej, oraz że, w odniesieniu do faktów, ostatnia fala dezinformacji spowodowała spadek chęci zaszczepienia się o 6,2 punktu procentowego (95. przedział centylowy 3,9 do 8,5) w Wielkiej Brytanii i o 6,4 punktu procentowego (95. przedział centylowy 4,0 do 8,8) w USA w grupie, która zdecydowanie chciała się zaszczepić. Wykazaliśmy również, że niektóre grupy socjodemograficzne narażone są na dezinformację w różnym stopniu. Na koniec wykazujemy, że dezinformacja, która brzmi jak informacja oparta na nauce, ma większy wpływ na spadek liczby chętnych do przyjęcia szczepionki”.

„Measuring the impact of COVID-19 vaccine misinformation on vaccination intent in the UK and USA”

Naukowcy zastanawiają się również, czy w przypadku dezinformacji na tak istotne tematy jak szczepienia, nie powinny zostać wprowadzone regulacje dotyczące publikowanych treści, a jeśli tak – to w jaki sposób? Serwisy mediów społecznościowych tworzą regulaminy, które pozwalają na oznaczanie i (w wyjątkowych przypadkach) usuwanie postów wprowadzających w błąd. Twitterowy odpowiednik przycisku „udostępnij” – „retweet” został zmodyfikowany: nie można już podać wiadomości dalej jednym kliknięciem (trzeba dwoma). Na Facebooku i Instagramie wszystkie publikowane przez użytkowników treści, które bezpośrednio odnoszą się do pandemii, opatrzone są plakietką z odnośnikiem do „Centrum informacji o COVID-19”. Jak na razie reszta leży po stronie fact-checkerów i samych użytkowników oraz ich zaangażowania w sprawdzanie źródeł, z których czerpią informacje.

Internetowa autostrada

(Sir) Terry Pratchett – znany pisarz, eseista, twórca serii o „Świecie dysku” i entuzjasta nowinek technologicznych – porównał kiedyś Internet do „światowej autostrady”, po której mogą jeździć wszyscy „mimo że nie zdali egzaminu na prawo jazdy” (w swoim eseju zatytułowanym „Dziwne pomysły”, w Polsce opublikowanym w zbiorze „Kiksy Klawiatury. Eseje i nie tylko”). Trudno temu porównaniu odmówić trafności, szczególnie gdy mamy za sobą codzienną dawkę nagłówków typu „Koronawirusa da się wyleczyć słońcem” (swoją drogą nie da się) lub „niezdrowy tryb życia sprzyja długowieczności” (doceniamy tę próbę uzasadnienia kanapowej egzystencji, ale nie). Na tej autostradzie fact-checkerzy są drogówką. Samochodów jadących za szybko (nierzadko pod prąd) jest za dużo, żeby zatrzymać je wszystkie, ale część z nich się udaje. Kierowców będzie więcej, ale to nie znaczy, że na trasie będzie coraz gorzej. W końcu i oni mogą dbać o to, aby jeździć bezpiecznie.

*Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter

Pomóż nam sprawdzać, czy politycy mówią prawdę.

Nie moglibyśmy kontrolować polityków, gdyby nie Twoje wsparcie.

Wpłać

Dowiedz się, jak radzić sobie z dezinformacją w sieci

Poznaj przydatne narzędzia na naszej platformie edukacyjnej

Sprawdź!