Opisujemy ważne dla debaty publicznej tematy dotyczące polityki, fact-checkingu, dezinformacji i propagandy.
Fake newsy o fake newsach
Jako społeczeństwo jesteśmy świadomi zagrożeń płynących ze strony powszechności fałszywych treści. Czy fake newsy rozprzestrzeniają się szybciej niż prawda? Czy zamykamy się w bańkach informacyjnych? Kiedy fact-checking jest najskuteczniejszy? W dyskusjach na temat fake newsów powracają pytania, na które postanowiliśmy odpowiedzieć w tym artykule.
Fot. Shutterstock / Modyfikacje: Demagog
Fake newsy o fake newsach
Jako społeczeństwo jesteśmy świadomi zagrożeń płynących ze strony powszechności fałszywych treści. Czy fake newsy rozprzestrzeniają się szybciej niż prawda? Czy zamykamy się w bańkach informacyjnych? Kiedy fact-checking jest najskuteczniejszy? W dyskusjach na temat fake newsów powracają pytania, na które postanowiliśmy odpowiedzieć w tym artykule.
W Stowarzyszeniu Demagog na co dzień zajmujemy się zwalczaniem dezinformacji oraz dbaniem o jakość debaty publicznej. Tropimy fałszywe informacje, weryfikujemy je oraz edukujemy społeczeństwo na temat zagrożeń pojawiających się w infosferze.
Zauważyliśmy jednak, że na temat samych nieprawdziwych informacji również narosło wiele mitów oraz niejasności. W poniższym artykule postanowiliśmy pochylić się nad często spotykanymi przekonaniami, które dotyczą fake newsów. Sprawdzimy, co wiemy, a czego nie wiemy o fałszywych treściach w sieci?
Czy fake newsy rozprzestrzeniają się znacznie szybciej od prawdziwych treści?
W dyskusjach na temat fake newsów regularnie powtarza się, że niezgodne z prawdą informacje rozpowszechniają się w internecie o wiele szybciej niż informacje prawdziwe. Najczęściej przytaczanym argumentem za tą tezą jest badanie opublikowane przez Sorousha Vosoughiego i współpracowników z Uniwersytetu Cambridge w 2018 roku.
Faktycznie, wyniki analizy przeprowadzonej na postach ponad 3 mln osób, dotyczących 126 tys. tematów dyskutowanych od 2006 do 2017 roku, wykazały, że fałszywe treści rozprzestrzeniały się szybciej i docierały do większego grona odbiorców niż wiadomości oparte na faktach.
Ponadto, zdaniem autorów badania, fake newsy wydają się bardziej odkrywcze i nowe, co mogło zachęcać użytkowników do ich udostępniania. Dostarczało im to „potencjału wiralowego”, dzięki czemu fałszywe treści 6 razy szybciej docierały do min. 1 tys. osób.
Jedno badanie nie powinno wszystkiego przesądzać
Czy oznacza to, że wnioski z tego eksperymentu możemy rozszerzyć na całą dezinformację obecną w sieci? Nie do końca. Pamiętajmy, że analiza została przeprowadzona wyłącznie na jednej platformie – Twitterze – i do tego na podstawie danych z lat 2006–2017.
Od tego czasu wiele się zmieniło zarówno na samym Twitterze (po wprowadzeniu funkcji BirdWatch/Community Notes oraz ubiegłorocznym przejęciu platformy przez Elona Muska), jak i w zakresie świadomości społeczeństwa na temat fake newsów i problematycznych informacji czyhających na nich w sieci.
Z kolejnych artykułów płyną inne wnioski
Opublikowany niedawno artykuł przeglądowy w czasopiśmie „Social Media + Society” wskazuje na kolejne problemy generalizowania wyników powyższego badania. Przede wszystkim badacze nie porównywali wszystkich prawdziwych i fałszywych informacji, a jedynie sporne treści zweryfikowane przez fact-checkerów. Oznacza to, że z powodu błędu próbkowania w analizie nie wzięto pod uwagę wielu bezspornie prawdziwych treści, które zyskały wiralową popularność.
Dostępne są badania o zupełnie innych wnioskach. Przykładowo artykuł Cristiny Pulido i współpracowników, opublikowany w „International Sociology”, przekonuje, że podczas pandemii COVID-19 posty oparte na dowodach naukowych lub fact-checki były częściej udostępniane niż fałszywe informacje. A jak udowadnia badanie Axela Brunsa i Tobiasa Kellera, artykuły z upolitycznionych portali wcale nie rozpowszechniają się szybciej niż z mediów głównego nurtu.
Analiza przeprowadzona na kilku platformach społecznościowych przez zespół badawczy pod przewodnictwem Matteo Cinelliego, która ukazała się w czasopiśmie „Nature”, udowadnia, że nie istnieją zauważalne różnice w rozprzestrzenianiu się wiadomości z wiarygodnych i wątpliwych źródeł. Naukowcy zajmujący się tematem zauważają, że problem może leżeć w samej operacjonalizacji badań i trudnościach z jasnym oddzieleniem od siebie – na potrzeby badania – problematycznych i mylących treści.
Czy ludzie nie czytają treści, które udostępniają?
W 2016 roku satyryczna strona The Science Post opublikowała artykuł pt. „Badanie: 70% użytkowników Facebooka czyta tylko nagłówki artykułów naukowych przed skomentowaniem”. W krótkim czasie artykuł został udostępniony ponad 46 tys. razy. Ironią pozostaje fakt, że przywołane badanie nie istnieje, a w artykule umieszczono jedynie tekst techniczny „Lorem Ipsum”.
To nie koniec. Niedługo później ukazał się artykuł naukowy badaczy z Uniwersytetu Columbia, który zawierał bardzo podobne wnioski. Naukowcy przeanalizowali bazę postów, w tym 75 mld wyświetleń, 9,6 mln kliknięć i 2,8 mln udostępnień na Twitterze i odkryli, że 59 proc. linków na tej platformie jest udostępnianych dalej, choć nie zostały przeczytane przez użytkownika.
Wśród badaczy rozważane są różne teorie wyjaśniające to, dlaczego ludzie udostępniają fałszywe informacje. Problem może leżeć zarówno w „leniwym myśleniu”, stronniczości politycznej, jak i w naszych nawykach dotyczących korzystania z mediów społecznościowych. Więcej na ten temat dowiesz się z naszego artykułu na ten temat.
Czy każda fałszywa informacja może zmienić nasze poglądy?
Obawiamy się, że fałszywe informacje wpłyną na poglądy i zachowanie osób, do których trafią. Czy jednak ludzie wierzą we wszystko, co czytają? Nie jest to takie oczywiste.
Pamiętajmy, że ludzie nie są wyłącznie pasywnymi odbiorcami treści w mediach społecznościowych, lecz także aktywnie uczestniczą w dyskusji. Niedawne badanie przekonuje, że ludzie częściej natrafiają na treści fatyczne (czyli takie, które nie niosą wartości informacyjnej) niż mylące. Jak przytoczono powyżej, samo udostępnianie mylnych informacji nie musi oznaczać wiary w ich treść.
Jak wskazuje artykuł przeglądowy Sachy Altaya i współpracowników, metody badań ilościowych potrafią uchwycić jedynie to, że użytkownik wszedł w interakcję z daną treścią. O wiele trudniej jest już sprawdzić, czy dana osoba uwierzyła w danego fake newsa, czy była wobec niego sceptyczna albo skomentowała go, aby sprowokować dyskusję lub go wyśmiać.
Ludzie są bardziej sceptyczni, niż nam się wydaje
Richard Fletcher i Rasmus Kleis Nielsen, badacze z Instytutu Studiów nad Dziennikarstwem Reutersa (ang. Reuters Institute for the Study of Journalism) przekonują w swoim artykule, że typową postawą przyjmowaną przez ludzi przy przeglądaniu internetu jest „uogólniony sceptycyzm”, a nie – naiwność.
Na łamach portalu „Nieman Journalism Lab” na początku stycznia br. ukazał się artykuł przekonujący, że sam kontakt z mylnymi informacjami nie jest w stanie tak łatwo zmienić naszych przekonań. Nieprawdziwa informacja musi trafić na podatny grunt, a my sami musimy być nią wstępnie zainteresowani, aby przyniosła negatywne efekty. Pojedynczy kontakt z fake newsem nie zmieni naszych przekonań, ale dłuższa ekspozycja – już tak.
Dobrze udowadnia to niedawne badanie, według którego w 2016 roku podczas wyborów prezydenckich w USA fałszywe treści kolportowane przez rosyjską Agencję Badań Internetowych na Twitterze trafiały tylko do wąskiej grupy osób, które były skłonne w nie uwierzyć.
Nie oznacza to oczywiście, że z fałszywymi informacjami nie należy walczyć. Sama ich obecność w infosferze sprawia, że trudniej jest dotrzeć z prawdziwymi treściami do wszystkich osób. Brak dostępu do informacji korygujących fałsz oraz szeroko zakrojone akcje dezinformacje mogą mieć konsekwencje w świecie offline. Z innego naszego artykułu dowiesz się, że ekspozycja na fake newsy negatywnie wpływała na wiedzę internautów, a brak wiedzy przekładał się na niechęć do zaszczepienia się.
Przywołany już powyżej przegląd badań, dotyczący problematyki związanej z fałszywymi informacjami, przekonuje, że istotnym rozwiązaniem powinno być promowanie zaufania do rzetelnych źródeł informacji. Być może promowanie prawdy powinno być większym priorytetem niż podważanie fałszu.
Czy wystarczy skorygować fake newsa, aby ludzie poznali prawdę?
Powyżej przekonywałem, że pojedyncze fałszywe informacje nie są w stanie automatycznie zmienić postawy i zachowania ludzi. Niestety, podobnie jest w przypadku pojedynczych prawdziwych informacji. Weryfikatorzy informacji, którzy chcą przekonywać innych do faktów, muszą być świadomi kilku przeszkód stojących im na drodze.
Przede wszystkim problemem dotykającym fact-checking jest efekt utrzymującego się wpływu. Badacze wciąż zastanawiają się nad przyczyną jego występowania, jednak są zgodni, że wskutek niego osoby lepiej pamiętają pierwotną mylną informację, z którą się zetknęli, niż przeczytaną później informację korygującą tę fałszywą. Oznacza to, że osobę, która już uwierzyła w fake newsa i zapamiętała go, trudniej jest przekonać do prawdy.
Sposobem na uniknięcie efektu utrzymującego się wpływu będzie unikanie zbyt częstego powtarzania fałszywej tezy w naszym fact-checku (korekcie), podkreślanie faktów oraz przedstawienie odpowiedniej narracji spajającej prawdziwe informacje. Przedstawione metody zwiększają szansę na to, że osoba będzie później lepiej pamiętała fact-check niż pierwotną mylną informację.
Kolejnym skutecznym rozwiązaniem będzie zastosowanie metody prebunkingu (więcej przeczytasz o niej pod tym linkiem), która okazuje się skuteczna w zwalczaniu efektu utrzymującego się wpływu. Jeśli nasi czytelnicy zobaczą nasz komunikat jako pierwszy, to zapamiętają go lepiej niż napotkaną później mylną informację.
Czy fact-checking może być kontrproduktywny?
W dyskusjach na temat walki z dezinformacją możemy czasem usłyszeć sceptyczne głosy. Czy fact-checking jest zawsze skuteczny i skąd w ogóle o tym wiemy? Istnieje ryzyko, że w spolaryzowanym społeczeństwie promowanie prawdziwych informacji niezgodnych z popularnymi narracjami może stać się kontrproduktywne i sprawić, że ludzie tym bardziej zaczną okopywać się na swoich pozycjach.
Temat zainteresował naukowców, którzy postanowili sprawdzić, czy „efekt sprzeciwu” wobec prawdy i faktów faktycznie istnieje (ang. backfire effect). Hipoteza głosiła, że przedstawienie korekty osobie, która już uwierzyła w nieprawdziwą informację, może mieć kontrproduktywny skutek i przyniesie wzrost wiary w fałsz. Badacze rozważali trzy potencjalne wyjaśnienia (s. 10):
- Efekt nadmiaru (ang. overkill backfire effect) – występujący w sytuacji, gdy korekta fałszywej informacji jest zbyt skomplikowana i napisana trudnym do zrozumienia językiem, w wyniku czego czytelnik odrzuca prawdę na rzecz prostszej alternatywy.
- Efekt znajomości (ang. familiarity backfire effect) – występujący w sytuacji, gdy czytelnik więcej razy usłyszał fałszywą tezę, w związku z czym lepiej ją pamięta. Gdy w samej korekcie zostaje znów powtórzona fałszywa teza (np. na potrzeby jej obalenia), to ponownie cementuje to znajomość tej informacji.
- Efekt światopoglądu (ang. worldview backfire effect) – występujący w sytuacji, gdy korekta informacji jest sprzeczna ze światopoglądem czytelnika. U takiej osoby przekonania mogą okazać się ważniejsze od faktów, co doprowadza do odrzucenia fact-checku.
Nie powinniśmy bać się efektu sprzeciwu
Najnowsze doniesienia badawcze przekonują jednak, że efekt sprzeciwu wcale nie stanowi zagrożenia dla pracy fact-checkerów. W środowisku nauk społecznych trwa obecnie debata dotycząca tego, czy wspomniany efekt w ogóle istnieje, a niedawne badania wskazują na to, że pomimo uzyskanych przedtem wstępnych wyników, nie znajduje on potwierdzenia w eksperymentach powtórzonych na dużych grupach badanych.
W 2020 roku ukazał się artykuł udowadniający, że efekt znajomości nie ma wpływu na podatność na dezinformację i niechęć wobec korekty. Najnowsze podsumowanie badań podważa również istnienie efektu nadmiaru. Niedawna analiza sugeruje, że efekt sprzeciwu nie jest w stanie wyjaśnić, dlaczego w społeczeństwie utrzymują się fałszywe przekonania i mity w zakresie polityki.
O tym, że efekt sprzeciwu nie powinien być przeszkodą w pracy weryfikatorów informacji, przekonuje również „Debunking Handbook”.
Fact-checkerzy powinni być jednak ostrożni
Celem jest weryfikacja informacji i wskazanie potencjalnych nieprawd. Osoby zajmujące się wykrywaniem fałszów w internecie powinny jednak uważać na efekt splamionej prawdy. Jest to zjawisko polegające na tym, że zaszczepiony w ludziach sceptycyzm staje się bronią obusieczną – internauci zaczynają być podejrzliwi nie tylko wobec mylnych treści, ale również wobec rzetelnych źródeł informacji.
Ten efekt powinni brać pod uwagę przede wszystkim weryfikatorzy, którzy stosują metodę prebunkingu (tworzenia komunikatów wyprzedzających). Przygotowywanie zbyt ogólnych komunikatów ostrzegających przed dezinformacją może grozić przyjęciem przez czytelników postawy nadmiernie sceptycznej. Należy jednak podkreślić, że badania nad tym efektem dopiero trwają i nie wiemy jeszcze wszystkiego.
Ostatnim zjawiskiem, któremu warto poświęcić uwagę, jest rozważany przez badaczy efekt zaimplikowanej prawdy, będący potencjalną konsekwencją działań platform społecznościowych. Przykładowo, gdy fact-checkerzy współpracujący z Facebookiem zweryfikują fałszywą treść na tej stronie, wokół tego wpisu pojawia się specjalna ramka, która o tym informuje.
Zespół Gordona Pennycooka wskazuje na ryzyko, że ludzie przyzwyczajeni do tego, że fałszywe treści są oznaczane, mogą zacząć automatycznie traktować niezweryfikowane i nieoznaczone treści jako rzetelne. Fact-checkerzy nie są jednak w stanie sprawdzić wszystkich postów pojawiających się w sieci.
Badacze proponują rozwiązanie tego problemu. Według ich eksperymentu dodanie nakładki potwierdzającej weryfikację na niektóre prawdziwe artykuły eliminuje efekt zaimplikowanej prawdy, a nawet zachęca ludzi do zdrowego sceptycyzmu.
Czy weryfikacja musi być poważna i oparta na suchych danych?
Fałszywe informacje często dotyczą kwestii społecznie ważnych, takich jak nauka, zdrowie i medycyna lub polityka. Tym samym mogą stanowić zagrożenie dla bezpieczeństwa i życia, zaufania do ekspertów czy demokracji. Celem i misją fact-checkerów jest walka z dezinformacją i weryfikowanie takich informacji.
Dezinformacja to nie powód do śmiechu. Nie oznacza to jednak, że musi nam się udzielić bijący od niej fatalistyczny i przygnębiający obraz świata. Humor i ironia mogą okazać się przydatnym narzędziem w walce z nieprawdziwymi informacjami.
W ubiegłym roku ukazał się artykuł Marka Boukesa i Michaela Hameleersa, dwóch badaczy z Uniwersytetu Amsterdamskiego. Porównali oni skuteczność dwóch metod fact-checkingu: bazujących na faktach i opartych na satyrze. Zarówno pierwszy, jak i drugi sposób równie dobrze obniżają postrzeganą przez czytelników wiarygodność fałszywych informacji i skłonność do uwierzenia w nią.
Okazuje się, że regularna weryfikacja informacji (czyli ta oparta na faktach) jest szczególnie skuteczna wtedy, gdy ludzie już wstępnie zgadzają się z prawdziwą informacją. Natomiast humorystyczny fact-checking przynosi skutki również wśród osób niemających wyrobionej opinii lub skłonnych uwierzyć w fałsz. Wnioski z eksperymentu są częściowo zgodne z wynikami uzyskanymi przez innych badaczy w 2019 roku.
Czy najważniejszym rozwiązaniem jest edukacja?
Z problemem fałszywych informacji możemy walczyć nie tylko poprzez ich korygowanie, ale również przez odpowiednie edukowanie społeczeństwa. Z tego punktu widzenia wychodzą zwolennicy edukacji medialnej.
Przykładem takiego rozwiązania jest nasza inicjatywa – Akademia Fact-checkingu. Jak ujawnia badanie opublikowane w „Nature”, skuteczną metodą inokulacji stanowią również gry dotyczące fake newsów. Podczas naszych warsztatów wykorzystujemy grę planszową „FakeScape” oraz zaprojektowaną przez nas grę internetową „Fajnie, że wiesz!”.
Faktycznie, ukazujące się w ostatnich latach badania przekonują, że wiedza o mediach (ang. media literacy) przekłada się na mniejszą chęć udostępniania mylnych informacji. Dodatkowo osoby wyedukowane w zakresie odpowiedniego korzystania z informacji są lepsze w identyfikowaniu treści niezgodnych z prawdą.
Interwencje skupiające się na szerzeniu wiedzy o mediach i korzystaniu z informacji sprawiają, że ludzie lepiej rozpoznają autentyczność pokazywanych im źródeł oraz rzadziej udostępniają fałszywe treści. Badacze podkreślają jednak, że jednorazowy trening może być niewystarczający, aby wyposażyć ludzi w odpowiednie narzędzia do obrony przed dezinformacją.
Nadal ważne jest wsparcie fact-checkerów
Zalety edukacji medialnej nie oznaczają jednak, że powinniśmy zrezygnować z innych form zwalczania fałszywych informacji. Opublikowane w ubiegłym roku badanie przeprowadzone w USA i Holandii przekonuje, że to właśnie kombinacja interwencji edukacyjnych oraz pracy fact-checkerów przynosi najlepsze efekty w zmniejszaniu wiary w mylne informacje.
W przypadku jakichkolwiek działań edukacyjnych musimy pamiętać, że mogą one wywołać u uczestników tzw. efekt trzeciej osoby, czyli występujące u ludzi przekonanie, według którego inni są bardziej podatni na wpływ fake newsów, błędy poznawcze i techniki manipulacji niż oni sami. Osoby przeświadczone, że same są odporne (w przeciwieństwie do pozostałych), częściej popierają rozwiązania edukacyjne zamiast wprowadzania regulacji mediów społecznościowych.
Sama edukacja może nie być wystarczająca, jeśli internet nadal będzie pełen wątpliwych źródeł i fałszywych treści. Filozof Neil Levy przekonuje, że obecność fake newsów w infosferze przynosi długofalowe szkody, nawet jeśli jesteśmy świadomi tej obecności. Regularna ekspozycja na niekontrolowane mylne informacje może z czasem podważyć nasze zaufanie do mediów oraz wpłynąć na nasze przekonania.
Czy dezinformacja pochodzi tylko z zewnątrz?
Często w dyskusjach na temat dezinformacji powraca przekonanie, że jest to zagrożenie pochodzące z zewnątrz i służące do destabilizacji państwa. W takim kluczu działa m.in. dezinformacja rosyjska oraz dezinformacja chińska. Fake newsy, które najpierw pojawią się w jednym państwie, często pojawiają się równolegle lub później w innych krajach, co udowadniają comiesięczne raporty EDMO.
Kreml dąży do rozpowszechnienia w innych państwach mylnych narracji, które służą jego interesom. Na celowniku Rosji znajdują się nie tylko państwa europejskie, ale również Afryka czy Ameryka Południowa. Rosja korzysta m.in. z metody matrioszek, czyli dawkowania mylnych treści z różnych, wzajemnie cytujących się źródeł.
Nie oznacza to jednak, że dezinformacja pochodzi tylko z zewnątrz. Rozpowszechnianie fałszywych informacji stało się techniką wykorzystywaną zarówno przez polityków, media, jak i prywatnych graczy w celu zdobycia przewagi. Dla przykładu, były prezydent USA Donald Trump oraz były prezydent Brazylii Jair Bolsonaro zasłynęli z rozpowszechniania fałszywych informacji, a podsycane przez ich zwolenników teorie spiskowe o sfałszowaniu wyborów doprowadziły do ataków na amerykański Kapitol oraz na brazylijski Plac Trzech Władz.
Dezinformacja jest również bronią wykorzystywaną przez prywatne osoby lub profile. Przykładowo, z raportu zespołu analityków „Digital Methods Initiative” możemy dowiedzieć się, że istotną funkcję w rozpowszechnianiu fałszywych treści w Polsce pełni blog kancelarii prawnej Lega Artis.
Fałszywe informacje regularnie powtarzają także sami politycy – zarówno rządzący, jak i opozycyjni. Debatę publiczną monitoruje na co dzień redakcja Demagoga, a na naszej stronie zapoznasz się ze zweryfikowanymi w ostatnim czasie wypowiedziami. Mylne informacje mogą pojawić się nawet na stronach gazet oraz na profilach osób publicznych.
Fałszywe informacje roznoszą się nie tylko w Internecie
Musimy jednak pamiętać, że nasze życie nie toczy się wyłącznie w internecie. Codziennie rozmawiamy, wymieniamy się wieściami i usłyszanymi informacjami. Tym samym w świecie offline toczy się drugi obieg fake newsów powstałych w sieci.
Pamiętajmy jednak, że „nieprawda” nie jest wynalazkiem XXI wieku. Plotki, legendy miejskie, teorie spiskowe, fałszywe informacje – wszystko to istniało na długo, zanim pojawiły się media społecznościowe.
Jak zauważają autorzy przytoczonego artykułu przeglądowego, większość badań dotyczących mylnych informacji jest prowadzona w mediach społecznościowych (a szczególnie na Twitterze), ponieważ jest to wygodne dla badaczy.
Prawda jest jednak taka, że za część obiegu informacji odpowiadają nie tylko social media, ale również gazety, telewizja, radio oraz zwyczajne rozmowy ze znajomymi. Aktywni i często publikujący użytkownicy mediów społecznościowych nie stanowią reprezentatywnej grupy dla całości społeczeństwa.
Czy wszyscy zamykamy się w bańkach informacyjnych?
Popularna teza głosi, że w wyniku naturalnych działań algorytmów mediów społecznościowych zostajemy zamknięci w bańce informacyjnej, przez co na co dzień wyświetlają nam się tylko niektóre z dostępnych treści. Zadaniem algorytmów jest dostarczanie nam treści, które nas interesują, w związku z czym łatwo jest wpaść w tzw. komorę echa, w której docierają do nas tylko informacje, z którymi się zgadzamy, nawet jeśli niekoniecznie są prawdziwe.
Istnienie baniek informacyjnych i komór echa stanowi wyzwanie dla weryfikatorów fałszywych informacji, ponieważ utrudniają dotarcie z korektami do osób wyeksponowanych na fake newsy. Jednak czy faktycznie zamykamy się w takich kręgach? I czy na pewno jest to bezdyskusyjnie zjawisko negatywne?
Dostępne badania faktycznie zdają się wskazywać na to, że osoby, do których docierają jedynie wiadomości zgodne z ich światopoglądem, są bardziej skłonne ulec mylnym informacjom, gdy wśród tych informacji pojawi się nieprawdziwa treść.
W prawdziwym świecie też zamykamy się w bańkach
Z drugiej strony według innej analizy prawdopodobieństwo spotkania osoby o innych poglądach politycznych jest częstsze w internecie niż w realnym życiu. Oznacza to, że w świecie offline tym bardziej zamykamy się w bańkach. Pojawiają się również doniesienia, według których dieta medialna użytkowników mediów społecznościowych jest bardziej zróżnicowana i mainstreamowa niż u osób, które z nich nie korzystają.
W literaturze naukowej coraz częściej podnoszony jest zarzut, że fenomen bańki filtrującej nie ma wystarczająco mocnych podstaw w wynikach badań empirycznych.
Podważa się również przesłanki teoretyczne tej teorii, a także założenie, według którego ludzie unikają informacji sprzecznych z ich światopoglądem oraz osób o przeciwnych poglądach. Filozof Jeremy Fantl przekonuje ponadto, że dopóki docierają do nas treści z rzetelnych i zaufanych źródeł, pozostawanie w potencjalnej bańce chroni nas przed ekspozycją na dezinformację i chaos informacyjny.
Wspieraj niezależność!
Wpłać darowiznę i pomóż nam walczyć z dezinformacją, rosyjską propagandą i fake newsami.
*Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter